[gtranslate]
Categories
Uncategorized

Bliski Wschód na skraju katastrofy by Editor

Bliski Wschód na skraju katastrofy

Konflikt między Izraelem a terytoriami palestyńskimi, w szczególności Gazą, a także Libanem, pozostaje jednym z najbardziej złożonych i długotrwałych w nowoczesnych stosunkach międzynarodowych. Niedawny wzrost przemocy między Izraelem a Gazą, wraz z napięciami na południu Libanu, wzbudził istotne pytania dotyczące strategii, decyzji i błędów popełnionych przez wszystkie zaangażowane strony. Aby zrozumieć przyczyny tej eskalacji, należy przeanalizować działania Izraela – zarówno historyczne, jak i strategiczne – które przyczyniły się do obecnego kryzysu. Niniejsza analiza nie usprawiedliwia przemocy żadnej ze stron, lecz ma na celu zidentyfikowanie błędów, które zaostrzyły sytuację.

Kontekst historyczny: Tło konfliktu

Aby zrozumieć ostatnie działania Izraela w Gazie i Libanie, konieczne jest spojrzenie na szerszy kontekst historyczny. Konflikt izraelsko-palestyński sięga początków powstania państwa Izrael w 1948 roku oraz późniejszych wojen izraelsko-arabskich. Po wojnie sześciodniowej w 1967 roku, Gaza, która wcześniej była pod kontrolą Egiptu, została zajęta przez Izrael i stała się centralnym punktem oporu palestyńskiego.

Podobnie, historia Izraela z Libanem jest naznaczona konfliktem, zwłaszcza w kontekście Hezbollahu, szyickiej organizacji zbrojnej powstałej w latach 80. w odpowiedzi na izraelską okupację południowego Libanu. Wojna Izraela z Hezbollahem w 2006 roku pozostawiła południowy Liban w ruinie, a napięcia wynikające z tego konfliktu utrzymują się do dziś.

Najbardziej niedawne starcia, wywołane przez ataki Hamasu na Izrael w październiku 2023 roku, oraz rosnące napięcia na granicy izraelsko-libańskiej z Hezbollahem, wynikają z lat nierozwiązanych sporów politycznych, operacji wojskowych i nieudanych prób dyplomatycznych. Izraelska blokada Gazy, brak chęci do konstruktywnych rozmów z palestyńskim przywództwem oraz działania militarne w Libanie przyczyniły się do obecnego stanu rzeczy.

Błędy Izraela w Gazie

  1. Blokada Gazy: Zasiewanie desperacji

Jednym z kluczowych błędów Izraela jest trwająca od 2007 roku blokada Gazy, wprowadzona po przejęciu władzy przez Hamas. Choć blokada miała na celu osłabienie Hamasu i ograniczenie przemytu broni, w rzeczywistości doprowadziła do zrujnowania gospodarki i infrastruktury Gazy, pogłębiając ubóstwo i rozpacz wśród jej mieszkańców. Ograniczenia w przemieszczaniu się i handlu wywołały poczucie zbiorowej kary, co tylko zaogniło nastroje przeciwko Izraelowi.

Zamiast osłabić Hamas, blokada przyniosła odwrotny skutek, umacniając kontrolę organizacji nad Gazą. W miarę pogarszania się warunków życia, wsparcie dla Hamasu rosło, a grupa ta była postrzegana jako główny obrońca przed izraelską polityką. Cykl przemocy trwa, a wielu mieszkańców Gazy postrzega Izrael jako oprawcę, co wzmacnia militarną determinację zamiast otwierać drogę do pokoju.

  1. Niedocenianie Hamasu i jego zdolności militarnych

Kolejnym poważnym błędem było niedocenianie siły militarnej Hamasu oraz poparcia, jakim cieszy się zbrojny opór. Mimo zaawansowanych zdolności wojskowych i wywiadowczych, Izrael został zaskoczony przez zmasowane ataki Hamasu w 2023 roku, w tym wystrzelenie tysięcy rakiet.

Choć izraelski system obrony przeciwrakietowej Żelazna Kopuła skutecznie przechwytywał wiele rakiet, nie rozwiązał on podstawowych przyczyn konfliktu. Poleganie na rozwiązaniach militarnych zamiast politycznych utrwaliło postawy obu stron, a dyplomacja została odsunięta na bok na rzecz zbrojnych starć. Powtarzające się operacje wojskowe, takie jak te z lat 2008-2009, 2014 i 2023, spowodowały ogromne zniszczenia, ale nie wyeliminowały Hamasu ani nie odstraszyły go od dalszych ataków.

  1. Niepowodzenie w rozwiązaniu kryzysu humanitarnego

Niezdolność Izraela do zaadresowania poważnego kryzysu humanitarnego w Gazie to zarówno błąd moralny, jak i strategiczny. Liczne ofiary cywilne, w tym kobiety i dzieci, wzbudziły międzynarodowe potępienie, niszcząc reputację Izraela i podsycając globalne oburzenie. Zniszczenie infrastruktury, w tym szpitali, szkół i zakładów oczyszczania wody, pogorszyło warunki życia cywilów, pogłębiając katastrofę humanitarną.

Izrael argumentuje, że jego naloty mają na celu neutralizację bojowników Hamasu, jednak powszechne cierpienie wśród ludności cywilnej dodatkowo zraziło umiarkowanych Palestyńczyków, którzy mogliby być otwarci na pokojowe rozwiązania. Międzynarodowa presja na zawieszenie broni i bardziej humanitarne podejście rośnie, ale trwające zniszczenia tylko pogłębiają podziały.

  1. Dyplomatyczna izolacja i utrata wsparcia międzynarodowego

Twarda polityka Izraela w Gazie, w połączeniu z rozbudową osiedli na Zachodnim Brzegu, doprowadziła do jego izolacji dyplomatycznej. Choć Izrael od dawna polegał na wsparciu sojuszników, takich jak Stany Zjednoczone i kraje europejskie, ostatnie działania nadwyrężyły te relacje. Coraz częściej pojawiają się wezwania do zakończenia blokady Gazy i bardziej wyważonych odpowiedzi na przemoc.

Szersze odrzucenie państwowości palestyńskiej i brak zaangażowania w realny proces pokojowy dodatkowo osłabiły pozycję Izraela na arenie międzynarodowej, powodując nie tylko potępienie, ale także malejącą liczbę sojuszników dyplomatycznych gotowych bronić jego polityki.

Błędy Izraela w Libanie: Wyzwanie Hezbollah

  1. Eskalacja na granicy z Libanem

Działania militarne Izraela na granicy z Libanem, szczególnie w kontekście starć z Hezbollahem, przypominają dynamikę obserwowaną w Gazie: prowokacje prowadzące do odwetu. Pozycja Hezbollahu w południowym Libanie umacnia się w wyniku działań Izraela, które często są postrzegane jako prowokacyjne. Izraelskie naloty na libańskie terytorium skłoniły Hezbollah do odpowiedzi w postaci ostrzału rakietowego, podsycając obawy o szerszy konflikt regionalny.

Podobnie jak w Gazie, działania militarne Izraela zwiększają napięcia, nie rozwiązując jednocześnie podstawowych problemów. Wręcz przeciwnie, wzmacniają pozycję Hezbollahu, zwiększając ryzyko powtórki wojny z 2006 roku, która spowodowała ogromne zniszczenia po obu stronach.

  1. Ignorowanie kruchego krajobrazu politycznego Libanu

Niedocenienie przez Izrael kruchej sytuacji politycznej i gospodarczej Libanu również stanowi strategiczny błąd. Liban boryka się z kryzysem gospodarczym i niestabilnością polityczną, a Hezbollah wypełnia próżnię władzy w wielu rejonach. Kontynuowanie działań militarnych przeciwko Hezbollahowi może dodatkowo zdestabilizować Liban i nieumyślnie wzmocnić ugrupowanie, które Izrael stara się osłabić.

Błędy strategiczne

  1. Militarne podejście do problemu politycznego

Poleganie Izraela na sile militarnej w rozwiązywaniu problemów politycznych w Gazie i Libanie leży u podstaw jego błędów. Choć siła militarna może zapewnić krótkoterminowe bezpieczeństwo, nie przyniosła ona długoterminowego rozwiązania. Ubóstwo, brak praw politycznych i brak negocjacji pokojowych otworzyły drogę do wzrostu siły grup zbrojnych.

  1. Brak poparcia dla państwowości palestyńskiej

Odmowa Izraela wobec utworzenia państwa palestyńskiego jest centralnym błędem w jego regionalnej strategii. Bez wyraźnej ścieżki do uzyskania państwowości, frustracja wśród Palestyńczyków narastała, prowadząc do wzrostu siły grup takich jak Hamas. Kontynuowana rozbudowa osiedli na Zachodnim Brzegu i blokada Gazy dodatkowo podważyły możliwość rozwiązania w postaci dwóch państw, które pozostaje najbardziej realnym sposobem na osiągnięcie trwałego pokoju.

Wnioski: Potrzeba nowej ścieżki

Ostatnie działania Izraela w Gazie i Libanie uwydatniły ograniczenia podejścia militarnego. Trwająca blokada Gazy, brak zaangażowania w dyplomację oraz pominięcie kwestii humanitarnych jedynie pogłębiły cykl przemocy. Podobnie, konfrontacja z Hezbollahem na granicy z Libanem grozi wybuchem szerszego konfliktu. W przyszłości konieczna będzie zmiana kierunku w stronę dyplomacji, pomocy humanitarnej i zaangażowania w proces prowadzący do rozwiązania dwupaństwowego, aby przerwać ten cykl i znaleźć drogę do trwałego pokoju.

 

Categories
Uncategorized

Marcin Przydacz: jakiekolwiek ustępstwo w stronę rosyjską wzmocni Putina i oddali pokój tekst Sebastiano Giorgi

W tej skomplikowanej sytuacji geopolitycznej, w której się znajdujemy, pozycja Polski jest bardzo ważna – nie tylko na froncie wschodnim Unii Europejskiej, ale również ze względu na jej rozwój społeczno-polityczny. Poprosiliśmy Marcina Przydacza, byłego Podsekretarza Stanu Ministerstwa Spraw Zagranicznych (2019-2023) i obecnego szefa Biura Polityki Międzynarodowej w Kancelarii Prezydenta Andrzeja Dudy, o zarysowanie nam obrazu sytuacji z puntu widzenia jego doświadczenia politycznego.

Jeśli chodzi o moje doświadczenie i współpracę w ramach polskiego rządu, pracowałem pierwotnie jako dyrektor w Kancelarii Prezydenta, zajmując się sprawami międzynarodowymi. Od 2015 roku miałem sposobność współpracować w zakresie polityki zagranicznej realizowanej przez prezydenta Dudę. Następnie przeszedłem do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, gdzie stałem się wiceministrem odpowiedzialnym za kluczowe kierunki: politykę bezpieczeństwa, politykę wschodnią – czyli relacje z Ukrainą, Białorusią, Rosją – dalej za politykę transatlantycką, to znaczy relacje ze Stanami Zjednoczonymi, które są naszym fundamentalnym sojusznikiem, oraz politykę azjatycką, skupiającą się na spojrzeniu na Chiny i to, co dzieje się w regionie Pacyfiku. Podczas ostatnich wyborów zdecydowałem się na kandydaturę do Parlamentu i zostałem posłem. Dzisiaj jesteśmy w opozycji, więc moje możliwości wpływu na politykę rządu są delikatnie ograniczone, jednak pracuję w Komisji do Spraw Zagranicznych i w Komisji do Spraw Unii Europejskiej, co oznacza, że nadal zajmuję się tymi samymi problemami bezpieczeństwa.

Wojna na Ukrainie: jak dotarliśmy do pozornie nierozwiązywalnej sytuacji i jakie są perspektywy wyjścia z konfliktu

Zanim powiemy o przyszłości, musimy doprecyzować, że to Rosja jest odpowiedzialna za tę wojnę; ani Ukraina, ani Unia Europejska nie miały na celu dojścia do konfrontacji militarnej z Rosją. Kwestia jest taka, że podczas gdy Ukraińcy coraz bardziej zbliżali się do świata zachodniego, Rosja, która patrzy na świat zupełnie innymi oczyma niż my, dostrzegła ryzyko opuszczenia przez Ukrainę swojej strefy wpływów. Jeśli popatrzymy na ostatnie 500 lat, Rosja stale dążyła do stworzenia swojego imperium. Jak wiemy, w 1991 roku imperium to upadło i obecnie Rosja próbuje je odbudować. W jaki sposób może to zrobić? Na pewno nie poprzez gospodarkę, która nie jest jej mocną stroną na tle Chin, USA czy UE. Zatem w ostatnich latach pracowała na dwóch płaszczyznach: z jednej strony wykorzystując surowce naturalne, poprzez które uzależniała wiele krajów od swoich dostaw, a z drugiej strony ukazując się mocną z militarnego punktu widzenia. W przeciągu ostatnich 300 lat za każdym razem, kiedy Rosja była imperium, dominowała Europę Środkową i Wschodnią, a zwłaszcza Ukrainę. Najważniejszym celem Władimira Putina jest oddalenie od tego regionu wpływów amerykańskich, ponieważ Rosja boi się przede wszystkim USA, wiedząc, że ma większe pole do manewru z Europą, często podzieloną politycznie i uzależnioną od rosyjskich surowców. Także trzymanie Amerykanów z daleka jest kluczowe do zdominowania sąsiednich krajów, podobnie jak wykorzystywanie prawosławia. Rosja wie, że unipolarny system globalny, w którym dominuje Ameryka, rozpada się i stanie się systemem multipolarnym, i w tym nowym układzie Rosja chce odgrywać wiodącą rolę. A do tego potrzebna jest kontrola nad innymi państwami. Z kolei Ukraina, pamiętając o swoich doświadczeniach biedy, niewolnictwa i ludobójstwa, nie chce znaleźć się pod dominacją rosyjską. Wie, że rozwój gospodarczy i społeczny nastąpi poprzez patrzenie na zachód, przykładem Polski, Czech i Słowacji. Dlatego istnieje głęboka rozbieżność perspektyw między Rosją a Ukrainą, ale prawo międzynarodowe stoi po stronie ukraińskiej. Samostanowienie narodów, nienaruszalność granic – to zasady, na które zgodziły się wszystkie państwa ONZ, więc jeśli pozwolimy Rosji budować swoją pozycję w oparciu o siłę, to upadnie cały system międzynarodowy, bo za chwilę inne państwa azjatyckie, europejskie czy amerykańskie będą mogły zrobić dokładnie to samo.

Dlaczego Rosja rozpoczęła tę wojnę dokładnie w tym momencie historycznym?

To był zaplanowany wybór. Przede wszystkim po pandemii doszło do osłabienia gospodarczego, przerwania szlaków komunikacyjnych i zmiany prezydenta USA; zdaniem Władimira Putina Joe Biden miał być mniej zdeterminowany i słabszy niż pozostali prezydenci. Był to także moment odejścia Angeli Merkel ze stanowiska urzędu kanclerza Niemiec i przeddzień wyborów we Francji, które jak wiemy zawsze są pewnym elementem niestabilności. Wtedy, jak sądzę, Rosja oceniła, że prozachodnie tendencje Ukrainy stają się z każdym dniem coraz mocniejsze i wyraźniejsze, dlatego też należało ten proces zatrzymać. Oczywiście, pojawiały się doniesienia, że na Ukrainie nadal istnieje wiele prorosyjskich sił społecznych, ale tendencja ta się zmieniała. Podczas gdy 20 lat temu wielu Ukraińców widziało w Rosji swojego głównego patrona, o tyle w przededniu wojny zdecydowana większość już patrzyła na Zachód, więc Rosja stwierdziła, że nie może dłużej czekać, bo bez Ukrainy nie istnieje imperium rosyjskie.

Czy bez Putina Rosja przybrałaby inne strategie?

Nie, ta imperialistyczna wizja jest nieodłączną częścią rosyjskiej elity, i to właśnie ona wyniosła Putina do władzy. W ten sposób patrzy ona na świat, postrzega sąsiednie kraje jako miejsca do poszerzenia swoich wpływów, a nie mając wiele do zaoferowania, terroryzuje, pokazując swoją siłę militarną. Ale my to wiemy od 300 lat, Rosja nigdy nie miała nic interesującego do zaoferowania z gospodarczego punktu widzenia i pokazywała tylko swoją siłę zbrojną. Myślę, że to Aleksander II powiedział kiedyś, że Rosja ma tylko dwóch sojuszników – swoją armię i flotę – i dokładnie tak to widzę. Jeśli chodzi o „gdyby nie było Władimira Putina”, to oczywiście, w każdym systemie autorytarnym – a Rosja jest jednym z nich – kiedy zmienia się przywódca, panuje silna niestabilność. Zatem oczywiście, jeśli prędzej czy później miałaby nastąpić zmiana, pojawiłby się moment szoku, ale nie mam wątpliwości, że pomysł na taką agresywną politykę to nie tylko pomysł Władimira Putina, ale większości elity i, niestety, dużej części rosyjskiego społeczeństwa. Prodemokratyczna część opinii publicznej jest słaba i mało widoczna.

Więc jakie są perspektywy w kontekście wojny na Ukrainie i niełatwego procesu wejścia Kijowa do Unii Europejskiej?

Proces integracji Ukrainy z Unią Europejską i NATO nie będzie prosty, będzie potrzeba na niego oczywiście dużo czasu, ale ta perspektywa musi być możliwa dla Ukrainy, ponieważ każde państwo ma prawo wybierać własną ścieżkę. Jeśli Ukraińcy będą chcieli integrować się z Europą, a tego chcą, trzeba dać im tę szansę, ale nie może to oznaczać kompletnego odejścia od tego, czego Europa oczekuje od swoich krajów. Ukraina musi przejść głębokie reformy: zwalczyć korupcję, zdeoligarchizować władzę, a następnie dostosować się do prawa europejskiego i jego zasad ekonomicznych i społecznych. Jeśli chodzi o wartości Ukrainy, prawdą jest, że część kraju posiadała tradycje związane z kulturą rosyjską, wywodzące się z prawosławia i pewnej myśli orientalnej oraz z pozostałości filozofii mongolskiej i myśli środkowoazjatyckiej. Jednak jest również ta Ukraina, która przez setki lat stanowiła część demokracji Konfederacji Polsko-Litewskiej. Tu nie chodzi tylko o części geograficzne, ale o sposób myślenia. Dziś Ukraińcy, tak z zachodu, jak i ze wschodu nie chcą Rosji, chcą być częścią Zachodu i mają prawo o to walczyć.

Tak, ale tylko kawałek.

Duża część, aż do Dniepru, aż po Kijów, więc myślenie demokratyczne jest dość powszechne w ukraińskich elitach i społeczeństwie. Jednakże w następnych stuleciach Ukraina uległa silnej rusyfikacji, a następnie sowietyzacji, co pozostawiło swoje ślady. Ale nie można powiedzieć, że Ukraina nie jest krajem europejskim, bo jej europejskości nie można kwestionować ze względu na wyznanie prawosławne – w przeciwnym razie musielibyśmy określić Grecję, Rumunię, Bułgarię jako nieeuropejskie… Oczywiście nie można zaprzeczyć, że jest duża różnica między zachodem a wschodem Ukrainy, na przykład między Lwowem a Charkowem. Różnica, która jednak stale się zmniejsza. Kiedy 20 lat temu byłem po raz pierwszy w Charkowie, nikt nie mówił po ukraińsku, wszyscy mówili po rosyjsku. Kiedy teraz się pojedzie do Charkowa, coraz więcej ludzi mówi po ukraińsku.

Idąc za Pańską refleksją, jeśli istnieje rejon Ukrainy, który od zawsze możemy uznać za Europę, także ponieważ przez wieki był częścią Polski – jak na przykład obszar Lwowa – to istnieje również jednak inna część Ukrainy, której przeszłość łączy się silniej ze światem wschodnim. Czy ta sytuacja będzie miała wpływ na przyszłe powojenne granice Ukrainy?

To Ukraina zadecyduje o sposobie ustalenia warunków pokoju. Naciskanie na określone rozwiązania nie jest ani naszym zadaniem, ani celem. Uważam, że nie możemy zaakceptować zbrojnego zawłaszczenia przez Rosję części terytorium innego kraju, gdyż byłoby to równoznaczne z przyznaniem, że wojna jest narzędziem osiągania celów polityki zagranicznej. Gdybyśmy zgodzili się, że część Donbasu, Krymu czy innego okupowanego regionu powinna zostać zaanektowana przez Rosję, dalibyśmy Władimirowi Putinowi pozwolenie na myślenie: „Moja polityka agresji działa, bo osiągnąłem swoje cele, na razie przestanę, ale w przyszłości będę mógł rozpocząć kolejne wojenne podboje” i znalazłby się on zaraz w Polsce.

Ale czy jest wiarygodnym, że Rosja się wycofa z Ukrainy?

Rozumiem, że dla niektórych krajów Europy Południowej czy Zachodniej klęska Rosji jest niewyobrażalna, ale zapewniam, że historia dostarcza przykładów rosyjskich porażek. Polska zatrzymała ekspansję rosyjską w 1920 roku. Rosja przegrała trzy wojny w ciągu ostatnich 200 lat i za każdym razem po przegranej wojnie następowała głęboka przemiana wewnętrzna, jakaś rewolucja lub liberalizacja. Po wojnie krymskiej, przegranej z Francją i Wielką Brytanią, miała miejsce odwilż podczas Wiosny Sewastopolskiej. Po wojnie japońskiej, kiedy w 1906 roku przegrali z Japonią, nastąpiła rewolucja i kolejna fala reform. A potem wojna w Afganistanie, przegrana przez Sowietów, po której nastąpiła pierestrojka i całkowity upadek Związku Radzieckiego. Klęska nie była jedynym jego czynnikiem, ale jak widać, państwa autorytarne lub totalitarne mają trudności z radzeniem sobie z przegraną wojną. A jeśli porównamy potencjał Rosji z potencjałem gospodarczym, finansowym i militarnym całego wolnego świata, nie tylko krajów NATO czy UE, ale całej Europy, Stanów Zjednoczonych, Japonii i Australii: jesteśmy 100 razy mocniejsi.

Różnica polega na tym, że rząd rosyjski może nałożyć na ludzi wszelkiego rodzaju ofiary, podczas gdy w krajach demokratycznych obywatele nie są skłonni znosić tak wielu niedostatków.

To prawda, ale nikt nie oczekuje, że kraje europejskie wyślą swoje wojska. Kiedy mówię o kwestiach finansowych, mam na myśli to, że stać nas na produkcję większej liczby czołgów, samolotów, broni palnej, amunicji i przesyłanie ich na Ukrainę. Gdybyśmy robili to od początku wojny, jak prosiła Polska, być może znaleźlibyśmy się w innej sytuacji, ale przy zastosowaniu obecnej metody Ukraina była w stanie jedynie utrzymać front. Oczywiście Ukraina się wykrwawia, więc Rosja nie spieszy się, bo liczy na to, że prędzej czy później znudzony Zachód złagodzi wojnę lub uzna ją za drugorzędną. Ale nie możemy wysłać do Moskwy sygnału, że może wygrać z Zachodem. Rosja postrzega tę wojnę tak, że Ukraina przetrwała tylko dzięki wsparciu nas wszystkich. Jeśli po pewnym czasie wycofamy tę pomoc, to po Ukrainie zaatakowane zostaną także inne kraje: jeśli wygrywasz, to grasz dalej.

Faktem jest, że Putin może robić, co chce, a ludzie nie będą protestować z powodu głodu i biedy. W Europie wzrosła cena gazu i pojawiają się kolejne protesty zwolenników zaprzestania inwestycji w zbrojenia.

To jest nasza słabość, ponieważ my również jesteśmy narażeni na dezinformację. Podrożał gaz i mówi się z całą pewnością, że gdyby wojna na Ukrainie się skończyła, ceny energii spadłyby, ale dlaczego miałyby spaść? Być może powinniśmy przyjąć perspektywę bardziej długoterminową i pomyśleć, że nasz pokój i bezpieczeństwo mają swoją cenę. Nie możemy być tak krótkowzroczni, nie możemy po prostu myśleć, że dziś, jutro lub pojutrze musi zapanować pokój i że ceny energii muszą spaść. O co Rosja prosiła NATO i Stany Zjednoczone w przededniu ataku na Ukrainę? O wycofanie wojsk amerykańskich z Europy i wycofanie wojsk NATO z Europy Środkowej. Jaki więc był tego cel, jeśli nie dalsza destabilizacja krajów NATO? Moim zdaniem im dłużej wysyłamy mocne sygnały, tym lepiej dla nas: jest to po prostu kwestia determinacji i woli, a nie tylko kwestia pieniędzy. Prawdą jest, że podczas tej wojny nasz poziom życia może się pogorszyć o 0,5%, ale generalny wpływ militarny Zachodu mógłby być tak silny, że zmusiłby Rosję do wycofania się. Musimy jednak pokonać nasze własne przeszkody mentalne.

W tej sytuacji możemy wyprodukować więcej amunicji i więcej broni, ale na polu walki pozostanie tylko naród ukraiński. Czy będą w stanie sami wygrać wojnę, nawet przy użyciu całej zachodniej broni?

Jasnym jest, że potencjał demograficzny Ukrainy jest znacznie niższy niż Rosji, ale prawdą jest również, że ci, którzy atakują, potrzebują znacznie większej armii niż ci, którzy się bronią. Co więcej, przewaga technologiczna Zachodu w zakresie jakości sprzętu wydaje mi się oczywista, ale brakuje nam determinacji i zdolności produkcyjnych. Rosja półtora roku temu przekształciła swój przemysł w gospodarkę wojenną i produkuje mnóstwo sprzętu, może nie najbardziej zaawansowanego, ale jednak dużo, podczas gdy my, Europa, tego nie zrobiliśmy. Naprawdę nie możemy sobie pozwolić na narażanie bezpieczeństwa UE i NATO, czekając na przybycie tego barbarzyńcy. Odwołując się do historii starożytnego Rzymu, prawdopodobnie lepiej było zatrzymać barbarzyńców po drugiej stronie Dunaju, niż walczyć z nimi w Rzymie.

Zatem perspektywy na pokój na Ukrainie są nikłe, a jeśli już miałby on być, to posłuży Rosji jedynie do kupienia czasu, a następnie zaatakowania jakiegoś innego kraju europejskiego?

Nie jestem takim katastrofistą, żeby sądzić, że na pewno będzie wojna między Rosją a NATO, ale wyznaję łacińską zasadę se vis pacem para bellum: jeśli nie chcesz wojny, przygotuj się na nią. Im jesteśmy silniejsi, tym większe będą koszty potencjalnej agresji dla Rosji, choć to z pewnością będzie oznaczało dla nas również koszty gospodarcze. Ale naprawdę jest to ostatni dzwonek, musimy zacząć przeznaczać większy budżet na naszą broń i rozmieszczać ciężki sprzęt tam, gdzie będzie działał odstraszająco. Musimy umieścić silne środki na wschodniej granicy i wysłać nimi sygnał „nawet nie próbuj, bo jesteśmy gotowi”; to pomoże pokojowi.

Czy Unia Europejska po ostatnich wyborach zmieni kierunek w niektórych ważnych kwestiach, takich jak Zielony Ład?

Jeśli chodzi o sprawy wewnętrzne Europy, mam wrażenie, że często jesteśmy poddawani procesom, które nas wewnętrznie osłabiają. Wynika to oczywiście z chęci poszanowania naszych wartości, ale także z ideologii. Jako konserwatysta mówię, że ideologia lewicy jest bardzo silna. Ale jest też trzeci czynnik: istnieją inne państwa totalitarne, które nie mogą się doczekać przyspieszenia procesów wewnętrznego rozkładu Europy. Jak podczas zimnej wojny, kto sponsorował Brygady Rose we Włoszech? Oczywiście Związek Radziecki. Dziś tę destrukcyjną działalność Rosji widzę na różne sposoby: poprzez dezinformację, próby osłabienia nas wewnętrznie i powodowania konfliktów, wywoływanie niezgody między lewicą a prawicą, a i również za pomocą migracji, bardzo istotnej dla Włoch. Dlaczego Rosjanie nagle znaleźli się w Mali, w Czadzie? Grupa Wagnera rzekomo wydobywa tam złoto, ale jednocześnie utrzymuje kontrolę nad szlakami migracyjnymi i wykorzystuje je do własnych celów. Europa musi zdać sobie sprawę, że prowadzona jest przeciwko niej agresja, często poniżej progu wojny, a my sami sfinansowaliśmy tę agresję, na przykład płacąc Rosji za Nord Stream. Musimy patrzeć na to, co dzieje się na świecie, z wizją uwzględniającą interesy europejskie – w przeciwnym razie skończymy jak starożytny Rzym: nie upadniemy przez barbarzyńców, ale z powodu naszych podziałów. Jeśli chodzi o wybory, to trzeba zauważyć, że prawica się wzmocniła i wyborcy pokazali, że nie do końca są zadowoleni z tego, jak funkcjonuje dzisiaj Europa. Co prawda liberałowie, socjaliści i chadecy nadal są u władzy, ale słabsi niż kilka lat temu. Jeśli te procesy się nie zmienią, jestem przekonany, że za 5 czy 10 lat Europa przesunie się jeszcze bardziej na prawo, ale nie mam wątpliwości, że Europa pod rządami tej trójki: liberałów, socjalistów i chadeków nie zmieni kierunku swojej polityki.

W tym świecie, który od 1989 roku po dziś dzień bardzo szybko się zmienia, Polska przyjęła niezwykle istotną rolę geopolityczną, ale czy będzie ona miała również znaczenie na poziomie europejskim?

To, że Polska przez ostatnie 30 lat po odzyskaniu suwerenności nie zawsze odgrywała ważną rolę, wynika nie tylko z jej słabości gospodarczej (obecnie przezwyciężonej), ale także z pewnych mentalnych map Zachodu. Zachód przez 200 lat nie dostrzegał Polski, bo jej nie było lub znajdowała się za żelazną kurtyną, więc nie była ważnym podmiotem, a nawet w XVIII wieku Europa Środkowo-Wschodnia nie była traktowana jako podmiot istotny. Liczył się wówczas Paryż, Toskania, Mediolan, Wenecja, Bawaria, ale nie Europa Środkowa i Wschodnia, dopóki nie pojawiła się Rosja i nie zaczęła stanowić wielkiego zagrożenia. Niestety, nawet dziś wiele osób tak patrzy na Europę Środkowo-Wschodnią, mimo że Polska jest suwerenna i silna, znacznie silniejsza niż większość krajów Europy Zachodniej. Doświadczyliśmy tego bardzo dobrze przez osiem lat naszych rządów (PiS), w którym stosowano podwójne standardy: czego na przykład mogła dokonać Francja czy Hiszpania, tego Polska nie mogła zrobić, nawet jeśli w UE byliśmy równi. Rodzi to oczywiście frustrację i złość, a także oczywiście antyeuropejskie nastroje wynikające z nierówności. Ale popycha to proces rozwoju Polski, który wykuwa jej podmiotowość poprzez dalsze wzmacnianie gospodarki, pozycji międzynarodowej, siły militarnej – dzięki nim będziemy państwem granicznym dla NATO i UE, które zmieni sposób, w jaki jest traktowane przez Holendrów, Francuzów, Niemców, Włochów i Hiszpanów. Polska jest dużym i ważnym partnerem; jest podmiotem, a nie tylko przedmiotem.

Jeśli Trump wygra, czy oznaczać to będzie mniejsze wsparcie dla Ukrainy, czy może pokój poprzez akceptację rozpadu kraju?

Czasami biznesmenom wydaje się, że pewne rzeczy w polityce są bardzo proste, często ich wypowiedzi są jedynie retoryką kampanii wyborczej. Jeśli Trump zostanie wybrany, prawdopodobnie będzie próbował rozwiązać pewne kwestie dyplomatyczne na swój sposób, ale wkrótce odkryje, że z Władimirem Putinem trudno jest uprawiać dyplomację, bo Putin uważa każde ustępstwo za słabość. Taka jest mentalność cywilizacji turańskiej: jeśli przychodzisz i coś oferujesz, to znaczy, że masz problem, że jesteś słaby, więc na takich ludzi działa tylko metoda siłowa. Powtarzam, Rosja też gra na polu dezinformacji, mówili: „jesteśmy pokojowi, chcemy tylko ten kawałek i wszystko będzie dobrze”. Myślano, że chcą tylko Krymu, potem także Donbasu, mówili różne rzeczy, a potem zaprzeczali. Pamiętam, że na kilka godzin przed wojną Putin poinformował, że Rosja absolutnie nie chce aneksji innego kraju. Zobaczymy, jak potoczą się wybory w USA, jednak do czasu objęcia urzędu przez Donalda Trumpa nie jesteśmy w stanie przewidzieć jego posunięć. My, jako Polska, nasz Prezydent Andrzej Duda, a także my, konserwatyści, mamy doskonałe relacje z Donaldem Trumpem i będziemy starali się wyjaśnić jemu i jego otoczeniu, jakie są prawdziwe cele Rosjan. Bez Stanów Zjednoczonych bardzo trudno byłoby uporać się z tą sytuacją, ale można zaproponować także inne rozwiązania, na przykład nałożenie większych wydatków na bezpieczeństwo ze strony krajów europejskich, które dziś czują się bezpiecznie, ponieważ mają amerykańskie wojska, opłacane przez amerykańskich podatników. A my, jako Europa, ile procent PKB wydajemy na politykę obronną? Niewystarczająco.

Polska jest tym państwem, które wydaje najwięcej w sektorze obronnym.

Każdy kraj NATO powinien inwestować co najmniej 2% PKB, Polska wydaje 4%, ale znaczna część Europy mniej niż 2%. Być może więc, jeśli kraje europejskie zwiększą wydatki na wojsko, Trump zmieni swoje nastawienie.

Jaką rolę odgrywają Chiny w tym globalnym scenariuszu?

Jasnym jest, że Chiny także chcą zmienić światowy porządek polityczny. Mimo że czerpią korzyści z globalizacji i Pax Americana, a w sensie ekonomicznym ich produkcja przemysłowa wzrosła po przystąpieniu do WTO. Chiny mają perspektywę długoterminową, Putin krótszą i stosuje inne metody. Na razie budują swoją siłę polityczną nie metodami wojskowymi, ale metodami gospodarczymi i przemysłowymi. Nie mam jednak wątpliwości, że wielu przedstawicieli chińskiej elity postrzega niepokoje, które dzieją się na świecie, jako element pozytywny. Chiny patrzą na nas z zewnątrz i doceniają fakt, że pozostali bohaterowie kontroli politycznej na świecie walczą i osłabiają się nawzajem. Stany Zjednoczone angażują się militarnie na Ukrainie, na Bliskim Wschodzie i w innych częściach Azji. Z tej perspektywy, gdyby w Europie przywrócono część produkcji przemysłowej i wojskowej, moglibyśmy na tym zyskać także na poziomie gospodarczym. Tylko, że teraz kierujemy się ideologią klimatyczną: zamykać fabryki metalurgiczne, przenosić ciężką produkcję poza Europę, zostawiać jedynie usługi. A kiedy nadejdzie konfrontacja, okaże się, że poza tym, że jesteśmy wyżsi moralnie, nie mamy czym się bronić, ponieważ całą naszą produkcję przenieśliśmy do Azji.

Czy zatem lepiej kupować broń i amunicję w Europie, niż w Korei Południowej?

Oczywiście, tyle że musi być dostępność. Chętnie kupilibyśmy sprzęt tu i teraz, gdyby był dostępny. Korea zaoferowała bardzo szybką dostawę, której nikt inny nie był w stanie zaoferować, a także ten koreański sprzęt jest bardzo kompatybilny z amerykańskim, który posiadamy. Osobiście wolałbym, abyśmy produkowali amunicję i broń w Polsce, Włoszech czy gdzieś w Europie, ale sami sobie to utrudniliśmy, porzucając przemysł ciężki. Rozumiem, że jest to niekorzystne dla klimatu, ale czy to, że pewna huta znajduje się w Indiach, a nie w Rumunii, jest aż tak istotne dla globalnej atmosfery i czystości powietrza?

Wracając do USA, czy w przypadku zwycięstwa Trumpa pojawią się nowe problemy z Chinami?

Moim zdaniem zarówno Demokraci, jak i Republikanie postrzegają Chiny jako swojego dalekosiężnego przeciwnika, tak jak Chiny postrzegają Stany Zjednoczone. Wizja, która zaczęła się od Obamy, a była kontynuowana przez Trumpa i Bidena, który wprowadził cła na chińskie produkty, potwierdza, że jest to całościowa polityka amerykańska, nawet jeśli retoryka przywódców może wydawać się odmienna.

Dodatkowo w tle, jak gdyby wojen na Ukrainie i w Palestynie było mało, pojawia się kwestia Tajwanu, budowy baz wojskowych przez USA na Filipinach, czy sojuszu Rosji z Koreą Północną.

Jak widzimy, wyzwań w zakresie bezpieczeństwa jest wiele i w tym scenariuszu Putin pokazał, że wojna w XXI wieku nie będzie tylko wojną w cyberprzestrzeni lub przestrzeni kosmicznej, jak niektórzy sobie wyobrażali. Dziś na polu bitwy ścierają się czołgi i rakiety, podczas gdy my, Europejczycy, jesteśmy wciąż, cytując Kanta, pogrążeni w metafizycznym śnie: śpimy i cieszymy się łatwym życiem, podczas gdy barbarzyńcy ostrzą swoje noże.

 

Categories
Uncategorized

GORĄCE LATO EUROPEJSKIEJ POLITYKI tekst Jacek Pałasiński

To był z politycznego punktu widzenia najbardziej intensywny początek lata od wielu dekad.

Mieliśmy thriller w postaci niespodziewanych, dramatycznych i potencjalnie bardzo niebezpiecznych wyborów we Francji, wcześniej wybory w Wielkiej Brytanii, które otwierają dla tego kraju i jego sojuszników nowe, obiecujące perspektywy, oraz wybory prezydenckie w Iranie, z którymi Zachód wiąże duże nadzieje. Należy doliczyć do tego istotną zmianę układu sił w Parlamencie Europejskim oraz waszyngtoński szczyt NATO pod przewodnictwem znajdującego się pod obstrzałem prezydenta USA. Tak, ten miesiąc od wyborów europejskich do szczytu NATO, był niezwykle intensywny.

 

 

 

FRANCJA

Wybierając między dżumą a cholerą, Francuzi wybrali cholerę. Mimo że Putin mocno obstawiał dżumę, to jednak miał cholerę w zanadrzu.

W Nowym Froncie Ludowym, prawdopodobnym zwycięzcy tych wyborów, najwięcej głosów zdobyła ultrapopulistyczna i ultrakomunistyczna partia La France Insumise Jean-Luca Melenchona, którego Putin kocha tak bardzo, jak Marine Le Pen. Melenchon ostatni swój wiec przedwyborczy zwołał w podparyskim banlieu Champigny-sur-Marne, a dokładniej na placu Lenina, gdzie ma swoją siedzibę muzeum Ruchu Oporu.

Melenchon był też pierwszym, który zareagował na sensacyjne wyniki wyborów. Wyraził co prawda ulgę, że nie zwyciężyła partia faszystowska, ale większość swojego przemówienia poświęcił atakowaniu Emmanuela Macrona i jego koalicji Ensemble. Zapowiedział, że jego ugrupowanie nie zamierza wchodzić w żadne układy z obozem prezydenckim, winnym straszliwych nieszczęść, które rzekomo sprowadził on na Francję.

Tymczasem wszystkie siły polityczne centrum i umiarkowanej prawicy, zarzekają się jednym głosem, że z Jean-Lucem Melenchonem w żadną koalicję nigdy nie wejdą.

Problem w tym, że Melenchona nie można definitywnie odizolować: w grę wchodzą przyszłe wybory prezydenckie. Prawdopodobnie Marine Le Pen będzie znów kandydować i będzie miała większe szanse na zwycięstwo niż kiedykolwiek. Po stronie demokratycznej nie widać żadnej indywidualności na miarę Macrona, który byłby w stanie przeciwstawić się jej w drugiej turze, czy choćby w bezpośredniej debacie przedwyborczej. Dlatego, by Marine Le Pen pokonać, potrzebne będą wszystkie głosy antyfaszystowskie, w tym głos Melenchona i jego partii.

 

Od 9 czerwca, to jest od dnia wyborów do Parlamentu Europejskiego, wszystkie media po jednej i po drugiej stronie Atlantyku zgodnie krytykowały Emanuela Macrona. „Co ten człowiek zrobił? Oddaje Francję w ręce faszystów”! – krzyczały nagłówki.

I w zasadzie nie pojawił się nikt, kto by pokajał się za te wszystkie te głupstwa, które na temat Macrona napisał.

Bo wychodzi na to, że największym zwycięzcą francuskich wyborów był waśnie Emmanuel Macron. Nie tylko nie dopuścił do władzy skrajnie prawicowego Rassemblement National, ale wyprowadził swój własny, z pozoru skazany na niebyt obóz polityczny na drugie miejsce w kraju.

Postawił na to, że w II turze wycofa się większość kandydatów trzeciego i czwartego miejsca, by ich głosy przeszły na kandydata demokratycznego z większymi szansami na zwycięstwo nad kandydatami RN – i wygrał. Słusznie liczył, że ten mechanizm, który już kilkakrotnie ratował Francję przed rodziną Le Pen i jej zwolennikami znowu zadziała.

Ale o ostatecznym zwycięstwie zadecydują dopiero międzypartyjne negocjacje w sprawie powołania nowego rządu: czy uda się stworzyć taki gabinet, w który nie będzie ani lepenistów ani zwolenników Melenchona?

 

Jeśli największym wygranym był Emmanuel Macron, to największym przegranym był Władimir Putin. Jego ostatecznym celem jest zniszczenie wspólnej Europy: tylko tak można poszczególne jej kraje sprowadzić do roli wasala. Zwycięstwo wspieranej przezeń do ostatniej chwili skrajnej prawicy francuskiej znacznie mogłoby ten cel przybliżyć, faszyzująca Francja mogłaby spowodować w Europie efekt domina, poczynając od Niemiec, w których neofaszyści także pną się do władzy.

„Wybory parlamentarne we Francji nie bardzo przypominały demokrację” – tak zjadliwie skomentował wyniki wyborów rosyjski minister Spraw Zagranicznych Siergiej Ławrow.

Moskwa, choć dysponuje świetnymi analitykami spraw międzynarodowych, nie wzięła pod uwagę zwłaszcza możliwości wycofania się 244 kandydatów w II turze. „Najwyraźniej druga tura miała właśnie na celu manipulowanie wolą wyborców wyrażoną w pierwszej turze – powiedział Ławrow. – A gdyby wynik pierwszej tury posłużył jako podstawa do utworzenia parlamentu, we Francji zaszłyby bardzo poważne zmiany” – dodał rozczarowany. Jego resort tym razem się nie popisał.

 

Utrzymanie faszystów poza strefą władzy było efektem nadzwyczajnej mobilizacji Francuzów. We Francji wydarzyło się coś podobnego, co 15 października 2023 w Polsce. Masowa mobilizacja na rzecz demokracji, na rzecz praw człowieka, na rzecz tolerancji, na rzecz wspólnej Europy, na rzecz sojuszu transatlantyckiego, na rzecz zwycięstwa wartości Zachodu nad „wartościami”, z którymi rozpychają się Chiny i Rosja.

I gdyby nie ta mobilizacja Francuzów, to ich szanse na narzucenie niemal całemu światu swojej wizji nieliberalnej autokracji, byłyby znacznie większe.

 

Nie wiadomo jeszcze, jak potoczą się losy Francji, jaki rząd będzie sprawował władzę, jakie układy polityczne zdominują kraj Kartezjusza i Monteskiusza, ale chwilowo wszyscy powinniśmy się cieszyć: Europa została uratowana.

Jedynym wielkim krajem, w którym rządzą faszyści, pozostają Włochy. Italia Georgii Meloni nie będzie jednak w stanie spowodować efektu domina; widzieliśmy to dokładnie podczas rozgrywek o nowy kształt skrajnie prawicowych klubów w Parlamencie Europejskim.

Węgry Orbana i Słowacja Fico nie liczą się w poważnych rozgrywkach europejskich. Holandia i kraje skandynawskie, gdzie prawica rośnie w siłę, też nie będą w stanie zachwiać fundamentami Unii Europejskiej.

Niemcy, które są zagrożone neofaszyzmem, podobnie jak Francja, będą miały jeden argument więcej, by w przyszłych wyborach zagłosować jednak za demokracją.

A zatem Europa, jaką znamy i jaką kochamy; Europa, która jest naszą nadzieją na pokój i dobrobyt, pozostanie taką, jakiej pragniemy.

 

By taką pozostała, swoją konstruktywną rolę muszą odegrać także Polacy.

Partia, która niszczyła Polskę przez 8 lat, izolowała ją na arenie międzynarodowej i obiektywnie działała na rzecz strategicznych celów Kremla, nadal pozostaje potężną siłą polityczną. Sam wymiar sprawiedliwości nie sprawi, by powróciła ona do politycznego skansenu, czyli miejsca, które jej przynależy. Polacy muszą przyjąć szczepionkę: szczepionkę demokracji, aby weszła ona na trwałe do ich krwiobiegu.

 

Przed Europą stoją jeszcze ogromne wyzwania. Pierwszym z nich jest wojna w Ukrainie. W żywotnym interesie całego świata jest zwycięstwo Ukrainy i klęska Rosji; tej Rosji Putina, która jest nie do naprawy, ta Rosja musi zostać zniszczona i odbudowana na zupełnie nowych fundamentach. Fundamentach, do których bez wątpienia aspiruje część rosyjskiego społeczeństwa.

Drugim gigantycznym, epokowym wyzwaniem stojącym przed Europą, jest klimat i jego ochrona. Zmiany klimatyczne obserwujemy niemal codziennie również w klimacie zwanym niegdyś „umiarkowanym”. Ale każdy, kto ogląda wiadomości telewizyjne, czy zagląda do internetu, widzi, jak przerażające zmiany następują w krajach znajdujących się bliżej równika. Temperatury dochodzące do 50 stopni Celsjusza były kiedyś ekstremalnie rzadkie; dziś należą do codzienności. Niektórzy specjaliści twierdzą, że przed rokiem 2050 co najmniej półtora miliarda istot ludzkich będzie zmuszonych opuścić swoje miejsca zamieszkania i przenieść się bliżej biegunów. Po prostu po to, by przeżyć.

I to jest trzecie gigantyczne wyzwanie, stojące przed Europą i całym Zachodem: imigracja. Od wielu, wielu dekad słyszymy, że problem imigracji należy rozwiązywać u źródeł, to jest w krajach, z których ta imigracja wychodzi. Jak do tej pory to wszystko były słowa, puste słowa. Czas by ta dramatyczna prawda dotarła do każdego obywatela Unii Europejskiej i by dali oni mandat swoim politykom do tego, by przestali gadać i zaczęli działać, bo jeśli nie, to za kilka – kilkanaście lat, te problemy staną się kwestią życia lub śmierci wszystkich nas.

 

 

ZJEDNOCZONE KRÓLESTWO

4 lipca 2024 r. w Zjednoczonym Królestwie obywatele wybierali 650 posłów do Izby Gmin. Miażdżącą większością głosów opozycyjna Partia Pracy, kierowana przez Keira Starmera, pokonała rządzącą od 14 lat Partię Konserwatywną, kierowaną przez Rishiego Sunaka.

Ma łącznie 411 miejsc, czyli 174 więcej niż Torysi i 211 więcej niż w poprzednich wyborach powszechnych w 2019 r., ale – co mało kto zauważył – otrzymała mniej głosów niż 5 lat temu.

Partia Konserwatywna ma obecnie 121 miejsc w Izbie Gmin, co oznacza, że straciła ich 251. Dostała zaledwie 23,7 procent głosów, co jest najgorszym wynikiem w jej historii. Nie uzyskało mandatu dwunastu ministrów odchodzącego gabinetu oraz była premierka Liz Truss. Torysi stracili też wszystkie miejsca w Walii.

Mniejsze partie wypadły dobrze w wyborach, częściowo dzięki taktycznemu głosowaniu przeciwko Konserwatystom. Najlepszy wynik w swojej historii uzyskali Liberalni Demokraci Eda Daveya, zdobywając 72 miejsca. Martwić może wynik skrajnie prawicowej, powołanej ad hoc przez Nigela Farage’a partii „Reform UK”: osiągnęła trzecią co do wielkości liczbę głosów, ale dzięki specyficznej brytyjskiej ordynacji jednomandatowej, wprowadziła tylko pięciu posłów do Izby Gmin, ale i tak z pewnością będą oni regularnie wprowadzać chaos w jej prace.

 

Po raz pierwszy w historii Wielkiej Brytanii kobieta, pani Rachel Reeves została kanclerką szachownicy, czyli ministrą finansów i skarbu. Nazywają ją „Żelazną Damą” Partii Pracy, ponieważ ma pomysły jak Margaret Thatcher, takie jak: „żadnych obniżek podatków bez uzasadnienia, nie jesteśmy Torysami”, czy „Brytyjczycy nie będą ze mną żyć z dotacji”. Uchodzi za bezwzględny umysł strategiczny; wszak była mistrzynią Wielkiej Brytanii do lat 14 w szachach.

Urodzona w Londynie 45-latka dziedziczy gospodarkę i finanse nękane w ostatnich latach przez Covid, wojny i katastrofalną politykę konserwatystów, takich jak Liz Truss.

Rachel Reeves, pochodząca z lewicowej rodziny nauczycieli, dołączyła do Partii Pracy w wieku 16 lat. Do tej samej partii należy także jej o rok od niej młodsza siostra Ellie.

Mężatka, dwójka dzieci, zdeklarowana kujonka – „Uczyłam się nawet w szkole na przerwach obiadowych” – ukończyła nauki polityczne, a następnie ekonomię w Oksfordzie i London School of Economics.

Jedną z największych zasług Reeves jest przekonanie biznesu, że Partia Pracy, po pozbyciu się starego przywódcy Jeremy’ego Corbyna, jest partią przyjazną interesom. Kilka miesięcy temu wycofała się nawet z projektu ograniczenia premii bankierów, „ponieważ gospodarka potrzebuje stabilności”.

Druga, ważna kobieta w gabinecie Starmera to Angela Rayner. „Czerwona Królowa” – jak nazwał ją Torys, lord Ashcroft – jest wicepremierką Zjednoczonego Królestwa, a także ministrą ds. wyrównywania szans. Ma 44 lata, urodziła się i wychowała na obrzeżach Manchesteru, w bardzo biednej rodzinie. Agresywny ojciec, matka z chorobą dwubiegunową, ciągle mówiącą o samobójstwie. „Hasłem przewodnim było przetrwać” – opowiadała.

Uwielbia bluzy, śmieciowe jedzenie, piwo i koktajle, ma słabość do ekscentrycznych butów, bo: „Mój ojciec wyrzucił mnie z domu w wieku 15 lat, kiedy zaszłam w ciążę podczas pierwszego stosunku i nie chciałam aborcji: to dziecko było jedyną zemstą mojego życia. Odtąd, gdy tylko zarobiłam trochę pieniędzy, wszystko wydawałam na buty”.

Opuściła szkołę w wieku lat 16, rozpoczęła karierę związkową, a następnie dołączyła do Partii Pracy. Była robotnica Angela ma teraz trójkę dzieci, a w 2017 roku, w wieku 37 lat, została także babcią.

Dwa lata temu Starmer chciał ją oddalić, ponieważ była niemożliwa do zdyscyplinowania. Ostatecznie Rayner została, na szczęście dla Sir Keira. Ponieważ jest bohaterką klasy robotniczej w Midlands i, generalnie, białej Północy Anglii, wszędzie tam, gdzie mówi się innym językiem niż w Londynie. Bez Rayner Partia Pracy mogłaby upaść, tak wielu przyciąga jej zwolenników.

Wreszcie jest Sue Gray, 67 lat, nowa szefowa sztabu, właścicielka pubu w Irlandii Północnej. Będzie prawdziwą szarą eminencją (zgodnie z nazwiskiem) i „egzekutorką” Starmera. Weteranka Whitehall ma już gotowych 20 ustaw rządowych. Ale przede wszystkim Sue Gray była stałą sekretarką w gabinecie rządu Johnsona. To ona kierowała wewnętrznym śledztwem w sprawie skandalu Partygate na Downing Street i złamała karierę „BoJo”. Kilka miesięcy później Gray została pozyskana przez Starmera, co powoduje przypuszczenia, że upadek Johnsona mógł być wynikiem spisku Starmera.

 

Pierwsze posunięcia laburzystowskiego rządu są dość dwuznaczne. Na przykład ledwo co powołany sekretarz obrony Zjednoczonego Królestwa John Healey natychmiast pojechał do Kijowa spotkać się w Odessie ze swoim ukraińskim odpowiednikiem Rustemem Umerowem. Potwierdził wszystkie zobowiązania podjęte przez rząd Rishiego Sunaka wobec Ukrainy, w tym niedawno obietnice zapewnienia Kijowowi pomocy wojskowej o wartości 3 miliardów funtów rocznie.

Sam Keir Starmer tuż po królewskiej nominacji zadzwonił do Wołodymyra Zełenskiego, żeby zapewnić go, że obrona Ukrainy nadal pozostaje niezachwianym priorytetem Zjednoczonego Królestwa.

Szef dyplomacji Wielkiej Brytanii, David Lindon Lammy, natychmiast po nominacji ruszył w podróż, która zaprowadziła go do Paryża, Berlina i …Chobielina, czyli do prywatnego domu Radosława Sikorskiego pod Bydgoszczą, skąd pojechał jeszcze do Szwecji.

Z drugiej strony, Keir Starmer powiedział palestyńskiemu prezydentowi Mahmudowi Abbasowi, że uznanie państwa palestyńskiego jest niezaprzeczalnym prawem jego narodu. Manifest wyborczy zobowiązywał partię pracy do uznania państwa palestyńskiego jako części procesu, który doprowadzi do „rozwiązania dwupaństwowego”.

Partia Pracy poniosła znaczne porażki wyborcze w obszarach o dużej populacji muzułmańskiej z powodu niezadowolenia z jej stanowiska w sprawie wojny Izraela w Strefie Gazy.

Ale to z pewnością osłabi stosunki Zjednoczonego Królestwa z Izraelem i w konsekwencji wcale nie przyczyni się do osłabienia napięcia na Bliskim Wschodzie.

Starmer pospieszył się także z zapewnieniami, że ponowne członkostwo jego kraju w Unii Europejskiej nie wchodzi w grę, choć dodał, że chciałby wzmocnienia współpracy z Bukselom i poszczególnymi państwami członkowskimi UE.

W każdym razie, dramatyczna zmiana większości w Westminsterze, zmiana decydentów na Downing Street i w Whitehall, nie zmienia pryncypiów polityki zagranicznej Wielkiej Brytanii, co bez wątpienia jest przyczynkiem do wzmocnienia globalnej stabilności.

 

 

IRAN

Nowym prezydentem Iranu jest Massoud Pezeszkian, lat 69, pierwszy „reformator” od czasu Mohammada Chatamiego w 2005 roku.

Kilkudniowa broda, niebieska marynarka i jasnoniebieska koszula, skromny i ugodowy charakter, pokonał ultrakonserwatywnego „jastrzębia” Saceda Jalilliego, zdobywając 53% głosów w drugiej turze, w której frekwencja wyniosła nieco poniżej 50%.

Oznacza to, że większość Irańczyków pragnie reform demokratycznych i odrzuca wybory, w których kandydaci wybierani są z góry przez ajatollahów.

Nowy prezydent jest lekarzem, pochodzi z Mahabadu w północno-zachodnim Iranie, ma nazwisko ormiańskie, ojca Azera i matkę Kurdyjkę, był dość popularny wśród obywateli maltretowanych i represjonowanych mniejszości, ale nie zyskał szczególnej estymy na poziomie krajowym. Choć nie miał szczególnie charyzmatycznego charakteru, to z biegiem tygodni zyskiwał na popularności także dzięki wsparciu historycznych reformatorów takich jak właśnie Mohammad Chatami i Ali Mohamed Karroubi.

„Wyciągniemy rękę przyjaźni do wszystkich, nawet do naszych przeciwników” – zapowiedział wkrótce po ogłoszeniu wyników wyborów. Kończył studia podczas wojny i iracko-irańskiej, był żołnierzem i lekarzem na froncie. Pezeszkian jest kardiochirurgiem i kierował Uniwersytetem medycznym w Tabriz. Ma coś wspólnego z Joe Bidenem: 1994 roku w wypadku samochodowym stracił żonę Fatemeh Majidi i córkę. Nigdy nie ożenił się powtórnie i samotnie wychowywał Pozostałe dzieci: dwóch synów i córkę. Był ministrem zdrowia za czasów Chatamiego.

Pezeszkiana nigdy nie poruszały szerzące się w irańskim systemie politycznym korupcja czy nadużycia, co przyczyniło się do przekonania części niezdecydowanych zwolenników reżimu. Nie jest radykałem, podąża śladem republiki islamskiej i jej podstawowych zasad.

Kiedy Mahsa Amini zmarła, zakatowana przez policję religijną, następnego dnia napisał na Twitterze: „W republice islamskiej niedopuszczalne jest aresztowanie dziewczynki za brak hidżabu, a następnie przekazanie ciała jej rodzinie”. Jednak kilka dni później, gdy nasiliły się protesty, zmienił zdanie i inapisal, że „młodzi ludzie, obrażając najwyższego przywódcę, nie wywołają w społeczeństwie nic poza trwałym gniewem i nienawiścią”. Złożył także publiczny hołd Gwardii Rewolucyjnej, nosząc jej mundur w parlamencie.

Nie proponuje reform konstytucyjnych, wspiera pewne inicjatywy reformatorskie, nie wypierając się reżimowego establishmentu i ajatollahów.

Jeśli chodzi o prawa obywatelskie i socjalne, takie jak obowiązek noszenia hidżabu, obiecuje tolerancję. Na pewno nie chce znieść obowiązku noszenia go, ale być może dąży do poluzowania nieco kontroli policji religijnej. Proponuje także większą otwartość w dostępie do internetu.

Jego zespół składa się z liberałów gospodarczych, a dobra połowa z nich jest prozachodnia. Chcieliby ponownego przyjęcia Iranu do systemów finansowego FAFT (The Financial Action Task Force, Grupa Specjalna ds. Przeciwdziałania Praniu Pieniędzy), czyli przeprowadzenia reform przejrzystości, które zawsze były odrzucane przez ultrakonserwatystów, oraz wznowienia dialogu z Zachodem w celu choćby częściowego usunięcia sankcji.

Niestety, to nie przypadek, że pierwszym, który zadzwonił do Pezeszkiana z gratulacjami był Władimir Putin, zaniepokojony możliwym zwrotem Iranu na Zachód, po sezonie ultrakonserwatywnego Raisiego, który zapełnił dronami rosyjskie arsenały i fabryki broni.

Ale wyrosły z teokracji lekarz będzie raczej lawirował między Wschodem a Zachodem. Prowadzenie takiej polityki nie będzie łatwe. Będzie musiał rozprawić się z parlamentem, zdominowanym przez ekstremistów religijnych, poruszać się w granicach narzuconych przez najwyższego przywódcę Alego Chameneiego i Pasdaranów, rzeczywistych decydentów polityki zagranicznej i bezpieczeństwa Iranu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

SKRAJNA PRAWICA SIĘ JEDNOCZY

Victor Orban, nacjonalistyczny i prorosyjski premier Węgier ogłosił 30 czerwca zamiar utworzenia w parlamencie UE grupy o nazwie „Patrioci dla Europy” i dzisiaj ten prawicowy ruch polityczny ma już wystarczającą liczbę członków, aby stworzyć osobną grupę w PE. Jej celem jest „zmiana polityki europejskiej”.

Jak wiadomo, aby stworzyć osobny klub polityczny w PE potrzeba co najmniej 23 posłów z 7 różnych krajów. I skompletowanie takiego składu poszło Orbanowi nadspodziewanie szybko, zważywszy, że wypowiedział on wszystkie wcześniejsze sojusze.

Bo to nie tak miało być.

Liderką całej europejskiej prawicy miała zostać Giorgia Meloni. Jeszcze w maju nikt nie poddawał w wątpliwość jej przywództwa. Jej stosunki z Orbanem były idylliczne, przyjmowała go z honorami i dawała do zrozumienia, że może on zostać de nomine szefem jej ugrupowania „Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy”, a liderem de facto będzie ona: Giorgia Meloni.

Orban zawarł strategiczny sojusz z PiS-em zanim ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego doszło jeszcze do władzy. Kaczyński i jego ludzie wielokrotnie marzyli, żeby było „jak najwięcej Budapesztu w Warszawie”.

A Orban tkwił ze swoim Fideszem w chadeckim klubie Europejskiej Partii Ludowej, dopóki ta, wobec nagminnego łamania przezeń zasad demokracji, nie rozpoczęła procesu wydalania jego partii; wtedy zdecydował się sam opuścić EPL i od tego czasu pozostawał „bezdomny”.

Wydawało się oczywiste, że trafi do EKR, które skupiało większość europejskich ugrupowań skrajnie prawicowych. Ale fakt, że liderka tego ugrupowania Giorgia Meloni przyjęła do EKR ultranacjonalistów z Rumunii i zażądała od Orbana przyłączenia się do frontu proukraińskiego sprawił, że Orbana zaczęto postrzegać jako kandydata do przystąpienia do drugiego dużego klubu w PE: „Tożsamość i Demokracja”, w którym dominowało Rassemblement National pani Marine Le Pen i niemieckie, neofaszystowskie AfD.

Nic z tego nie wyszło, również dlatego, że Marine Le Pen wyrzuciła AfD z grupy, po wypowiedziach jej głównego kandydata o tym, że „w SS nie byli sami przestępcy”. To wydawało się faworyzować EKR, zwłaszcza, że na krótko przed wyborami europejskimi Giorgia Meloni i Marine Le Pen wydawały się dogadane w sprawie budowy jednego, silnego ugrupowania skrajnej prawicy.

 

A potem było już tylko gorzej. Na szczycie UE Donald Tusk jednym zdaniem zgasił nadzieje Giorgii Meloni na odegranie jakiejkolwiek roli w formowaniu nowej Komisji Europejskiej i uzyskaniu dla EKR co najmniej paru kluczowych w niej stanowisk, a potem gwóźdź do jej trumny wbił Victor Orban, zakładając w Wiedniu, wespół z austriacką, skrajnie prawicową Partią Wolności (FPOe) i populistyczną ANO byłego premiera Czech Andrzeja Babisza, grupę „Patriots for Europe”.

Wkrótce dołączyły duńska Partia Ludowa i flamandzkie nacjonalistyczne, niepodległościowe ugrupowanie Vlaams Belang, partia Wolności PVV holenderskiego polityka Geerta Wildersa, portugalska, skrajnie prawicowa partia Chega i hiszpański Vox. Na końcu – Włoska Liga, kierowana przez Matteo Salviniego. Węgierska Chrześcijańsko-Demokratyczna Partia Ludowa (KDNP), która ma 1 posła do Parlamentu Europejskiego, również ogłosiła zamiar przystąpienia do sojuszu po wyjściu z grupy EPL. Tak więc nacjonalistyczna, eurosceptyczna grupa składa się obecnie z 84 posłów z 12 krajów UE.

Przedstawiciele trzech partii założycielskich podpisali „Patriotyczny Manifest na rzecz Europejskiej Przyszłości”, według którego jedyną słuszną polityką europejską jest ta, której legitymacja jest zakorzeniona w istnieniu narodów europejskich, które zachowują i celebrują europejską tożsamość, tradycje i zwyczaje oraz kontynuują ich grecko-rzymskie i judeochrześcijańskie dziedzictwo. Określa to ideologię sojuszu, która obejmuje większą suwerenność państw członkowskich UE, silniejsze środki przeciwko nielegalnej migracji i rewizję Zielonego Ładu dla Europy. Oprócz kampanii na rzecz konserwatywnych wartości rodzinnych i przeciwko imigracji, grupa ta będzie naciskać na zakończenie europejskiego wsparcia dla obrony Ukrainy przed inwazją Rosji.

Węgry przejęły w lipcu rotacyjne przewodnictwo w UE a wkrótce po założeniu nowej grupy w PE, Orban pojechał do Moskwy po aprobatę dla niej Władimira Putina.

M.in. dlatego przedstawiciele innych ugrupowań natychmiast nazwali „Patriotów” „Grupą Putina”

Przewodniczącym nowej grupy w Parlamencie Europejskim został Jordan Bardella, b. kandydat na premiera Francji z ramienia Zjednoczenia Narodowego.

„Naszym długoterminowym celem jest zmiana polityki Unii Europejskiej” – powiedziała Kinga Gál, doświadczona europosłanka Fideszu, która będzie zastępczynią Bardelli. Drugim vice będzie włoski generał Roberto Vannacci, wydalony z armii za faszyzm i rasizm.

Nie została zaproszona do przystąpienia do ‘Patriotów’ Alternatywa dla Niemiec, która wcześniej została wykluczona z poprzedniego sojuszu z Le Pen, gdy jej główny kandydat powiedział, że SS „nie składała się wyłącznie z przestępców”.

‘Patrioci’ wyprzedzili Europejskich Konserwatystów i Reformatorów Giorgii Meloni i Jarosława Kaczyńskiego, którzy nagle stracili niemal całe znaczenie w Europie.

Szczególnie bolesna dla Giorgii Meloni jest „zdrada” hiszpańskiego Vox, bo przecież swoje najbardziej żarliwe, arcyfaszystowskie przemówienia, wygłaszała właśnie na kongresach tej partii, której członkowie oklaskiwali ją zawsze niezwykle gorąco.

Tak o to PiS zostaje sam na sam z Giorgią Meloni.

 

 

Categories
Uncategorized

“Dzisiaj Chiny i Rosja nie ukrywają już swoich intencji” Rozmowa z Wojciechem Lorenzem z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych

Mamy ambitny plan – chcemy porozmawiać o tym, jak ułożą się stosunki międzynarodowe w najbliższych 10-20 latach i gdzie nas zaprowadzą słyszane dziś nagminnie nawoływania do zbrojenia się. Ostatnio na naszym blogu ukazał się wywiad z prof. Tomaszem Grosse, politologiem i europeistą. Jego zdaniem w najbliższym czasie może dojść do porozumienia z Rosją dzielącego Ukrainę, ale to Rosji nie zadowoli, i za kilka lat wróci po więcej. Czy Pana zdaniem to możliwy scenariusz?

Scenariuszy zakończenia wojny jest wiele, i taki też należy zakładać, ale powinniśmy mu przeciwdziałać. Z doświadczeń historycznych wiemy, że ewentualny pokój, żeby był stabilny musi się z jednej strony opierać na pewnej równowadze sił, ale a drugiej musi także mieć legitymizację, czyli akceptację zarówno społeczeństw i elit w państwach, które toczyły wojnę, jak i dużej części tzw. wspólnoty międzynarodowej. W obecnej chwili trudno sobie taki pokój wyobrazić.

Rosja domaga się uznania strat terytorialnych przez Ukrainę, jej rozbrojenia, ogłoszenia neutralności, uznania rosyjskiego za język oficjalny i swobodnego przepływu osób między Rosją a Ukrainą. W ten sposób mogłaby część Ukrainy oficjalnie wchłonąć, a z reszty utworzyć słabe państewko, które byłoby całkowicie skazane na łaskę i niełaskę Rosji. Byłaby w stanie zastraszać Ukrainę i realizować politykę wynaradawiania Ukrainy, co w dłuższej perspektywie tworzyłoby warunki do jej wchłonięcia. Na razie Rosji nie udało się tych celów zrealizować. Dzięki determinacji Ukrainy oraz pomocy jaką otrzymała od wielu państw NATO, Ukraina odzyskała znaczną część terytoriów. Zagroziła rosyjskiej flocie na Morzu Czarnym i odblokowała morskie szklaki komunikacyjne, które są niezbędne dla eksportu zboża i gospodarczego przetrwania Ukrainy.

Jednocześnie Rosja przestawiła się na produkcję wojenną i otrzymuje wsparcie Chin, Korei Północnej i Iranu. Próbuje wznowić ofensywę i niszczy infrastrukturę energetyczną, aby złamać morale Ukraińców oraz utrudnić funkcjonowanie państwa. M.in. ze względu na problemy z zatwierdzeniem pakietu finansowej pomocy USA dla Ukrainy, opóźnieniem dostaw sprzętu i amunicji dla Ukrainy oraz wolniejszym tempem zwiększania produkcji amunicji na zachodzie niż robi to Rosja, Ukraina jest w bardzo trudniej sytuacji.

W Polsce, ze względu na nasze doświadczenie historyczne oczywiście obawiamy się, że Ukraina zostanie zmuszona do przyjęcia warunków, które z jej i naszej perspektywy byłyby klęską, a dla Rosji zwycięstwem. Ponieważ cele Rosji nie obejmują jedynie podporządkowanie sobie Ukrainy, ale także obejmują podważenie wiarygodności USA i NATO i wymuszenie strefy o obniżonych gwarancjach bezpieczeństwa na obszarze państw wschodniej flanki Sojuszu, poczucie zwycięstwa i obnażenie słabości Zachodu, mogłoby faktycznie Rosję zachęcić do próby osiągnięcia tych szerszych celów strategicznych. Rosja włożyła tyle wysiłku w stworzenie uzasadnienia wojny z Ukrainą i przedstawianie jej jako obrony przed agresywnym Zachodem, że istnieje podłoże ideologiczne, polityczne i społeczne dla wojny z NATO. W pewnych okolicznościach, np. braku determinacji do wzmacniania potencjału obronnego przez państwa NATO i zaangażowania USA w Indo-Pacyfiku Rosja mogłaby uznać, że sprowokowanie konfliktu z Sojuszem, może być racjonalnym sposobem na osiągnięcie jej celów.

Ale z drugiej strony pakiet 61 miliardów dolarów na wzmocnienie amerykańskich zdolności do wspierania Ukrainy został ostatecznie zatwierdzony. Zachód, mimo różnych problemów, zwiększa produkcję amunicji i uzbrojenia. USA i państwa UE w 2022 r. były w stanie wyprodukować ok. 500 tys. sztuk amunicji artyleryjskiej rocznie, w przyszłym roku te moce produkcyjne sięgną ok. 3 mln sztuk. Ukraina otrzymała status państwa kandydackiego do Unii Europejskiej. Nie ma konsensusu w sprawie przyjęcia jej do NATO i status bezpieczeństwa Ukrainy wciąż może być przedmiotem negocjacji, ale 32 państwa zapowiedziały podpisanie a 16 państw już podpisało dwustronne umowy o bezpieczeństwie z Ukrainą. Porozumienia będą zwiększyć szanse, że wsparcie będzie kontynuowane przez kolejne lata. W chwili gdy Rosja wznowiła ofensywę w okolicach Charkowa, USA, Niemcy i Francja ogłosiły, że dopuszczają możliwość atakowania celów wojskowych na rosyjskim terytorium w okolicach Biełgorodu, gdzie znajduje się wsparcie logistyczne dla ofensywy charkowskiej. Rosja ponosi ogromne straty. Według brytyjskich szacunków ma ponad 450 tys. zabitych i rannych. Średnio traci ok. 1000 żołnierzy dziennie. Nawet jeśli jest w stanie uzupełniać straty, obchodzi sankcje i ma większe zasoby niż Ukraina, to koszty prowadzenia wojny są dla niej gigantyczne. Jest w stanie uzupełniać straty na bieżąco, ale nie za bardzo może wzmacniać swój potencjał na potrzeby wojny z NATO. Sojusz nie jest bezczynny, zmienił strategię, dostosowuje swoje struktury do zagrożenia ze strony Rosji a państwa członkowskie, nawet jeśli z oporami i wolniej niż byśmy chcieli, dostosowują do tego zagrożenia swój potencjał wojskowy. Jeżeli nie dojdzie do fundamentalnej zmiany w polityce USA wobec Ukrainy i Rosji, np. w wyniku powrotu do władzy Donalda Trumpa, to z czasem Rosja będzie musiała uznać, że wojna na wyczerpanie się jej nie opłaca i powinna podjąć negocjacje w oparciu o bardziej racjonalne warunki. Wtedy scenariusz, że Rosjanie wychodzą z wojny z poczuciem wygranej, z przekonaniem, że agresja się im ostatecznie opłaciła, co poważnie zwiększałoby zagrożenia dla NATO, oddaliłby się. W przypadku zwycięstwa Trumpa w wyborach prezydenckich w USA, sytuacja mogłaby się oczywiście skomplikować. Putin na to właśnie liczy dlatego teraz, nie jest zainteresowany negocjacjami.

Jednak zmuszenie Ukrainy do przyjęcia rosyjskich warunków, bez jednoczesnego przyznania jej wiarygodnych gwarancji bezpieczeństwa, jest mało prawdopodobne. Istnieje natomiast ryzyko, że dojdzie do tzw. zamrożenia konfliktu wzdłuż obecnych linii frontu. Scenariusz koreański czyli brak formalnego pokoju i jakieś zawieszenie broni, pozwalałoby Rosji na odbudowanie potencjału. Potem mogłaby grać groźbą eskalacji i deeskalacji, nasilania ataków i oferowania ich zaprzestania, aby osiągnąć swoje cele.

Rosyjska agresja to efekt zmian jakie zachodzą w światowym układzie sił?

Rosja chce odzyskać status mocarstwa i do tego potrzebne jest przejęcie kontroli nad Ukrainą oraz uzyskanie strefy buforowej, która pozwalałaby wpływać na politykę państw sąsiadujących z Rosją.  Putin publicznie sygnalizował swoje intencje m.in. w 2007 r. w Monachium. Rosja nie została sprowokowana przez rozszerzenie NATO, tylko raczej zachęcona do podjęcia próby odzyskania statusu mocarstwa, bo wydawało się jej, że Zachód jest słaby. Deklaracja NATO z 2008 r. o przyszłym członkostwie Ukrainy i Gruzji w Sojuszu była próbą zasypania podziałów w Sojuszu w sprawie braku zgody na rozpoczęcie praktycznych działań w stronę przyjęcia Ukrainy. Dla Rosji był to sygnał, że Zachód jest podzielony, nie ma konsensusu w sprawie polityki wobec obszaru byłego ZSRR. Sama Ukraina do członkostwa w NATO nie dążyła, była państwem neutralnym, a większość obywateli nie popierała członkostwa. Putin widział, że USA zmniejszają swoją obecność wojskową w Europie, Zachód się koncentrował na wojnie z terroryzmem, zależało mu na budowaniu partnerstwa z Rosją i współpracy gospodarczej, zwłaszcza energetycznej. Zaraz po deklaracji w sprawie przyszłego członkostwa Ukrainy w NATO Niemcy i Francja zaczęły pogłębiać współpracę z Rosją, która przeszła na poziom wojskowy. Niemiecki Rheinmetal zaczął budowę centrum szkoleniowego dla rosyjskich wojsk lądowych, a Francja zdecydowała się sprzedać Rosji dwa potężne okręty desantowe i technologie ich produkcji. Widać było też relatywne zmniejszenie potęgi Stanów Zjednoczonych. Chiny stały się drugą gospodarką świata i szybko wzmacniały swój potencjał militarny, a USA zapowiadały, że uwagę strategiczną będą koncentrować na Indo-Pacyfiku. Dzisiaj Chiny i Rosja nie ukrywają już swoich intencji. Otwarcie deklarują, że chcą zmienić porządek międzynarodowy i zastąpić świat, który ich zdaniem był zdominowany przez potęgę USA na świat wielobiegunowy. Droga do tego prowadzi przez pokazanie światu, że USA nie są w stanie powstrzymać działań Rosji i Chin, jeśli te zdecydują się na zmianę dotychczasowego status quo, czyli np. zmianę granic przy użyciu siły i złamanie podstawowej zasady prawa międzynarodowego, która uznaje takie działanie za niedopuszczalne.

Wzrost chińskiej potęgi i cele Chin i Rosji tworzą poważne wyzwanie dla USA i szeroko pojętego Zachodu. Głównym wyzwaniem dla USA są Chiny, które faktycznie mają potencjał, aby wymusić zmianę w systemie międzynarodowym, zmuszając inne państwa do uległości. Widzieliśmy jak stosują to w ostatnich latach wobec Australii, Norwegii czy Litwy. Między USA i Chinami są sporne interesy zwłaszcza dotyczące statusu morskich szlaków komunikacyjnych na Morzy Południowochińskim, które Chiny uznają za swoje wody terytorialne. Uzyskanie zdolności do kontrolowania szlaków, przez które przechodzi większość światowego transportu drogą morską, radykalnie zwiększyłoby zdolność Chin do wpływania na stabilność światowego handlu i gospodarki. Najbardziej zapalnym punktem jest  jednak Tajwan, który formalnie jest częścią Chin, ale w praktyce odrębnym, demokratycznym bytem politycznym. USA zdecydowały się w latach 70-tych XX w. na normalizację i współprace z Chinami pod warunkiem, że ewentualna reintegracja Tajwanu zajdzie metodami politycznymi a nie poprzez użycie siły. Mamy więc wojnę w Europie i ryzyko eskalacji do konfliktu NATO – Rosja oraz spore ryzyko wojny w Indo-Pacyfiku. Musimy zakładać, że USA nie byłoby w stanie udźwignąć wojen na pełną skalę jednocześnie. Japonia, Korea Południowa, Australia obawiają się, że jak będzie wojna w Europie, to USA nie będą w stanie ich wspierać. My na odwrót – że jak tam dojdzie do konfliktu zbrojnego, to Amerykanie nie będą mieli potencjału i woli, aby zapewnić niezbędne wsparcie Europie.

Ta świadomość na szczęście mobilizuje wiele państw do wzmacniania własnego potencjału. Do tego zagrożenia dostosowuje się także NATO. Na poziomie uzgodnionej strategii, percepcji zagrożeń i planów, Sojusz uwzględnia zagrożenie militarne ze strony Rosji oraz zagrożenia polityczne związane z tym, że USA traktują Chiny jako głównego rywala. Oczywiście wiele pozostaje do zrobienia jeśli chodzi wzmacnianie potencjału poszczególnych państw, aby zapewnić skuteczne odstraszanie Rosji, ale także wzmacnianie bezpieczeństwa w Indo-Pacyfiku.

Czy wojna o Tajwan to realne zagrożenie? Często mówi się w tym kontekście o roku 2027 – jako pewnej granicy.

Taka data się pojawia ponieważ chiński przywódca Xi Jinping zapowiedział, że Chińska Armia Ludowa ma do tego czasu być gotowa na militarne rozwiązanie kwestii Tajwanu. Ale z różnych wypowiedzi Xi wynika, że Chiny powinny przejąć kontrolę nad Tajwanem przed rokiem 2049 kiedy ChRL będzie obchodzić stulecie swojego istnienia. Posługiwanie się różnymi datami ma mobilizować chińskie państwo i siły zbrojne do wzmacniania potencjału. Ma też wywierać presję militarną na Tajwan i jego sojuszników, aby szli na ustępstwa wobec Chin bez konieczności odwoływania się do wojny. Jednocześnie tworzy wewnętrzną presję polityczną, która zwiększa ryzyko wojny. Wiarygodność przywódcy lub partii mogłaby być zagrożona gdyby wyznaczone cele nie zostały spełnione. Dla Chin próba przejęcia kontroli nad Tajwanem byłoby jednak niezwykle kosztowna i wcale nie ma gwarancji, że zakończyłaby się sukcesem. Nawet przy chińskim potencjale przeprowadzenie desantu na wyspie, aby wprowadzić na nią wojska i doprowadzić do obalenia demokratycznych władz nie byłoby takie łatwe. Rosyjski atak na Ukrainę, gigantyczne rosyjskie straty i problem z osiągnięciem założonych celów powinien podziałać otrzeźwiająco na komunistyczny reżim. Rozwój Chin jest poza tym uzależniony od stabilności światowej gospodarki oraz tego w jaki sposób Chiny są postrzegane przez dużą część świata. Sprowokowanie wojny mogłoby poważnie tym interesom zaszkodzić. Do wojny o Tajwan nie musi więc wcale dojść. Żeby jednak zmniejszyć ryzyko trzeba podejmować aktywne działania odstraszające czyli wpływać na chińskie kalkulacje zysków i potencjalnych strat. USA właśnie starają się to robić.

Czy w przypadku konfliktu o Tajwan NATO będzie zaangażowane?

W interesie USA i państw europejskich jest zwiększanie zdolności do odstraszania Chin poprzez współpracę z głównymi partnerami z Indo-Pacyfiku czyli Australią, Japonią, Koreą Południową i Nową Zelandią. NATO jest sojuszem regionalnym. Traktat jasno określa zakres geograficzny obowiązywania gwarancji bezpieczeństwa, jest to Europa i Ameryka Północna. W przypadku agresji na państwo członkowskie, sojusznicy są zobowiązani do jego obrony. W praktyce oznacza to utrzymanie integralności terytorialnej i niepodległości napadniętego sojusznika. Trzeba jednak pamiętać o tym, że Sojusz powstał w zupełnie innych czasach i sytuacji strategicznej. USA postrzegały ZSRR jako główne zagrożenie. W ich interesie było odstraszanie ZSRR od agresji na Europę, osłabianie sowieckiej zdolności do posługiwania się groźbą takiej agresji, wzmocnienie poczucia bezpieczeństwa Europy i jej gospodarcza odbudowa. Dzisiaj to Chiny są postrzegane jako główny rywal USA, a w amerykańskiej debacie pojawiają się od dawna zarzuty, że Europa robi za mało dla własnego bezpieczeństwa oraz nie wspiera dostatecznie bezpieczeństwa USA. Dlatego musi się wykształcić nowy podział obowiązków za globalne bezpieczeństwo między USA i Europą, żeby utrzymać silne więzi transatlantyckie. Europa musi wzmocnić swój potencjał konwencjonalny i koncentrować się na odstraszaniu Rosji. USA muszą utrzymywać swoje wojska w Europie i zapewnić wiarygodne odstraszanie nuklearne. NATO musi natomiast wspierać odstarszanie Chin i pokazywać, że może wpływać na bezpieczeństwo w Indo-Pacyfiku, co nie musi oznaczać konieczności wysłania tam wojsk. NATO przyjęło nową strategię, w której wskazuje na Chiny jako na wyzwanie. Pogłębiana jest współpraca z państwami z Indo-Pacyfiku – Japonią, Australią, Koreą Południową i Nową Zelandią. Francja, Wielka Brytania, Kanada czy nawet Niemcy wysyłają okręty do regionu, co ma sygnalizować, że są gotowe bronić swobody żeglugi, od której zależy ich bezpieczeństwo ekonomiczne. Niektóre państwa europejskie biorą też udział w ćwiczeniach np. sił powietrznych w regionie. Te i inne działania mają wpływać na chińskie kalkulacje, że gdyby doszło do wojny o Tajwan, to interesy państw europejskich mogłaby być w takim stopniu zagrożone, że w jakiś sposób, część z nich by opowiedziała się po stronie Tajwanu i próbowała Chinom utrudniać prowadzenie wojny. Bardziej prawdopodobne jest powstanie jednak jakiejś koalicji chętnych, np. do ochrony morskich szlaków komunikacyjnych, niż wykorzystanie w tym celu zasobów NATO.

Część komentatorów mówi, że skoro Chiny są teraz w kryzysie ekonomicznym, to USA mogą chcieć to wykorzystać i doprowadzić do konfrontacji militarnej, by nie dać się wyprzedzić. Są eksperci, którzy podkreślają, że czuwanie Stanów nad bezpieczeństwem świata było zawsze przyprawione siłą i przymusem – by wspomnieć np. Afganistan, a szczególnie Irak.

USA skupiają się na wzmocnieniu zdolności do odstraszania Chin i wdrażaniu strategii, wolnego i otwartego Indo-Pacyfiku. W wymiarze militarnym strategia opiera się na wzmacnianiu potencjału USA, który ma zapewnić przewagę technologiczną, która będzie potrzeba do zniwelowania różnic ilościowych w potencjałach Chin i USA. Fktycznie szybki rozwój chińskiego potencjału jest niepokojący. Chiny wzmacniają swoje zdolności kosmiczne, rozwijają broń hipersoniczną, rozbudowują marynarkę wojenną, ale także bardzo szybko zwiększają potencjał nuklearny. Może to wskazywać, że nie chcą mieć jak dotychczas tylko zdolności do odstraszania nuklearnego poprzez groźbę kontrataku w przypadku uderzenia jądrowego na swoje terytorium. Większa liczba rakiet z głowicami nuklearnymi będzie zwiększać wiarygodność użycia tej broni, także w sytuacji kiedy Chiny same nie zostały zaatakowane bronią jądrową. To z kolei ma wpływać na amerykańską ocenę ryzyka związanego z prowadzeniem wojny z Chinami. Z jednej strony w czasie wojny miałoby to utrudnić USA zmuszenie Chin do ustępstw, z drugiej może zachęcać Chiny do nasilenia agresywnej polityki. Faktycznie szybki rozwój chińskiego potencjału jest niepokojący. Prędzej jednak to w chińskim interesie byłoby sprowokowanie wojny. W Stanach Zjednoczonych mamy dyskusję czy amerykański potencjał i sieć sojuszy są wystarczające, aby wojnie zapobiec. W sytuacji chińskiej agresji na Tajwan, celem USA będzie zapewne odparcie ataku i utrzymanie status quo. Ten cel byłby zrozumiały i osiągalny. Nie wiem co USA miałby osiągnąć przez sprowokowanie wojny z Chinami. W jaki sposób miałby wygrać wojnę, wymusić chińską kapitulację? Na czym miałoby polegać zwycięstwo? W sytuacji wojny z Chinami celem USA nie będzie długotrwałe osłabienie i pokonanie Chin czyli zmuszenie ich do zaakceptowania nowych realiów. Po prostu USA nie mają takiej zdolności, nawet dysponując większym potencjałem nuklearnym. Nie widzę więc logiki w tej teorii, że w interesie USA może być zacząć wojnę, aby zapobiec dalszemu wzrostowi chińskiej potęgi.

Jeśli chodzi o rolę USA w stabilizowaniu systemu międzynarodowego, to podobnie jak wiele państw wolałbym system oparty na amerykańskiej potędze, niż tzw. system wielobiegunowy, w którym autorytarne mocarstwa robią co chcą a ONZ jak wiadomo nie jest temu w stanie zapobiec, bo Chiny i Rosja są stałymi członkami Rady Bezpieczeństwa z prawem weta. Chociaż USA nie są państwem idealnym, to jednak system demokratyczny umożliwia kontrolę władzy i wymusza korektę polityki, inaczej niż w reżimach autorytarnych.

Po II wojnie światowej amerykańska potęga była niezbędna aby skutecznie odstraszać ZSRR i zapewniać bezpieczeństwo sojusznikom. Dzięki poczuciu bezpieczeństwa, które dostarczały Stany Zjednoczone udało się nie odbudować Europę i stworzyć warunki pod europejską integrację. Dzięki amerykańskim gwarancjom bezpieczeństwa także Japonia i Korea Południowa stały się gospodarczymi potęgami. Po rozpadzie ZSRR był krótki okres kiedy potęga USA wydawała się nie mieć sobie równych. Zapewniała stabilność światu i otworzyła drogę do globalizacji. Korzyścią był wzrost gospodarczy, ale ceną deindustrializacja Zachodu i błyskawiczny rozwój Chin, kosztem wielu innych państw. Nasiliły się nowe zagrożenia, takie jak terroryzm i proliferacja technologii rakietowych i broni masowej zagłady. Po zamachach z 11 września 2001 r. USA musiały się liczyć z tym, że kolejny atak może się odbyć już z wykorzystaniem broni masowego rażenia. Atak na Afganistan, gdzie ukrywał się przywódca al. Kaidy był zgodny z rezolucjami ONZ. Po zabiciu bin Ladena i osłabieniu al. Kaidy USA osiągnęły swój cel i z Afganistanu się wycofały. Atak na Irak był natomiast nadużyciem siły i przez to jest wykorzystywany jako instrument propagandowy do osłabiania pozycji i wpływów USA. USA jednak nie okupują Iraku. Antyamerykańskie nastroje oczywiście istnieją nie tylko w państwach tzw. globalnego południa, ale także w niektórych państwach zachodnich. Dlatego trzeba tłumaczyć, że chociaż USA jak każde państwo nie są idealne, to jednak wartości, na których się opierają tworzą wspólnotę interesów z innymi państwami demokratycznymi. Kiedy USA nadużywają siły, sojusznicy mogą je krytykować. Najwyżej Amerykanie będą przez tydzień wylewać francuskie wino do kanałów. Kiedy krytykujesz Chiny, państwo wypowiada ci wojnę ekonomiczną. We wspólnym interesie państw demokratycznych, a zwłaszcza państw małych i średnich, jest obrona systemu międzynarodowego opartego na prawie i uzgodnionych zasadach. W ich interesie jest także utrzymanie przywództwa USA opartego na amerykańskiej przewadze militarnej oraz potędze gospodarczej i technologicznej. Nawet jeśli amerykański potencjał jest mniejszy niż dawniej, to w czasie wojny mógłby być zmobilizowany do takiego stopnia, w jakim nie jest w stanie tego zrobić żadne inne zachodnie mocarstwo czy Unia Europejska. Agresja Rosji na Ukrainę, chińskie działanie w czasie pandemii Covid sprawiły na szczęście, że na Zachodzie słabnie skłonność do relatywizowania i stawiania na równi USA z Chinami czy Rosją.

Jeżeli do konfliktu o Tajwan by rzeczywiście doszło, to jak zmieni się sytuacja w Polsce i Europie? Jak bardzo wzmogą się działania sabotażowe i dezinformacyjne, które już dziś obserwujemy na szeroką skalę?

Rosja i Chiny mają podobne cele strategiczne jeśli chodzi o osłabienie pozycji USA i wiarygodności sojuszy, zwłaszcza NATO i od lat pogłębiają współpracę wojskową. Na początku lutego 2022 r., a więc tuż przed rosyjską agresją na Ukrainę, ogłosiły partnerstwo bez ograniczeń. Rosja prowadzi wojnę w Ukrainie korzystając ze wsparcia politycznego, informacyjnego i militarnego Chin. W sytuacji wojny w Indo-Pacyfiku będą także się wspierać i koordynować działania. Prowadziłby działania propagandowe i dezinformacyjnych, których celem byłoby przekonanie społeczeństw i decydentów, że to USA odpowiadają za sprowokowanie konfliktu, a w interesie Europy jest pozostanie na uboczu. Chiny sięgnęłyby po szantaż gospodarczy i mogłyby wstrzymać dostawy metali ziem rzadki czy różnych komponentów, niezbędnych do produkcji wielu towarów przemysłowych. W kilkunastu portach w Europie, w Grecji, Hiszpanii, Belgii czy Niemczech, które są w różnym stopniu kontrolowane przez chińskie firmy, pojawiłyby się problemy z załadunkiem i rozładunkiem towarów. Oczywiście Rosja musiałaby się odwdzięczyć Chinom za poparcie jakie otrzymuje w wojnie z Ukrainą, więc rosyjskie i białoruskie służby mogłyby nasilić działania sabotażowe na terenie Europy. Należy także zakładać, że doszłoby pod byle pretekstem do zmobilizowania rosyjskich wojsk przy granicach NATO, a być może rosyjsko-chińskich ćwiczeń. Chiny prowadziły już wspólne manewry z Rosją na Bałtyku. To by miało skoncentrować uwagę Sojuszu na zagrożeniu w Europie i utrudnić poszczególnym państwom wsparcie działań USA w Indo-Pacyfiku.

 

Jest listopad 2024 roku, przyjmijmy, że Donald Trump wygrywa wybory. Co to oznacza dla świata? 

 

Przede wszystkim mogą odnowić się napięcia między USA a Unią Europejską i takimi państwami jak Niemcy. Tak jak my boimy się, że Trump zmusi Ukrainę do przyjęcia niekorzystnych warunków zawieszenia broni, tak nasi partnerzy z Indo-Pacyfiku boją się, że sprzeda Tajwan. W każdym regionie rozpatrywane są dziś najbardziej czarne scenariusze – i z tym się właśnie wiążą się ryzyka związane z prezydenturą Trumpa. Z jednej strony należy zakładać, że on ma pewną tendencję do przesady, ale w momencie, w którym już dochodzi do negocjacji i zaczyna dostrzegać konsekwencje, to wchodzi na trochę bardziej racjonalne tory. Z drugiej – musimy się liczyć z niepewnością, zarówno jeśli chodzi o bezpieczeństwo Europy, jak i Pacyfiku. Tak samo można bronić tezy, że prezydentura Trumpa mogłaby zachęcić Rosję i Chiny do nasilenia agresji, jak i takiej, że nieobliczalność Trumpa będzie je zniechęcać od działań, które mogą doprowadzić do konfrontacji z USA. Ale nieprzewidywalność tworzy więcej problemów, niż przynosi korzyści. Osłabienie amerykańskiego przywództwa w obecnych czasach byłoby oczywiście niekorzystne dla NATO i UE, natomiast wzmacniałoby Chiny i Rosję i ułatwiało im realizowanie ich celów.

Niezależnie od tego, kto jest amerykańskim prezydentem, w polskim interesie będzie utrzymywanie dobrych relacji z USA. Polska musi w maksymalnym stopniu wzmacniać swój własny potencjał, ale zdolność do odstraszania Rosji będzie zawsze większa jeżeli będzie się opierać na groźbie zaangażowania Stanów Zjednoczonych w konflikt. Więc nawet gdyby Trump zdecydował się wycofać USA np. ze struktur wojskowych NATO, to naszym priorytetem powinno być minimalizowanie strat przez pogłębianie bilateralnych relacji z USA i oczywiście wykorzystanie potencjału współpracy w ramach UE.

Categories
Uncategorized

„Ta forma Unii Europejskiej jest skazana na porażkę” Tomasz Grzegorz Grosse – Autor: Sebastiano Giorgi

Politolog, profesor, pracuje na Wydziale Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego, Tomasz Grzegorz Grosse jest ważną postacią, jednym z ekspertów, z którymi konsultuje się prezydent Polski Andrzej Duda. Spotkaliśmy się z nim, aby porozmawiać o Europie, a także o odnowionym konflikcie między światem zachodnim a Rosją.

 

 

Profesorze Grosse, zacznijmy od niezwykle aktualnego pytania dziś, w dniach wyborów europejskich: jaka jest przyszłość Europy? Czy powinniśmy kontynuować integrację służb, wyobrażając sobie nawet stworzenie potencjalnej armii europejskiej, czy też pozostać konfederacją państw często konkurujących ze sobą, prowadzących politykę dumpingu?

 

 

„To skomplikowane pytanie. Ogólnie rzecz biorąc, wszystko zmierza w kierunku większej integracji, do tego stopnia, że niektórzy mówią o budowie superpaństwa. Dzieje się tak, ponieważ coraz więcej kompetencji przenosi się z państw członkowskich do Unii Europejskiej, także w sektorze obrony i bezpieczeństwa. Poza tym ten cel ma zostać osiągnięty dzięki zmianom traktatowym, które zostały już przyjęte przez Parlament Europejski i które prawdopodobnie zostaną zrealizowane po wyborach europejskich. To zatem najprawdopodobniejsza droga rozwoju Unii Europejskiej. Jeśli chodzi o ideę Europy skonfederowanych państw, to są małe szanse na jej realizację. Byłaby to bardziej zdecentralizowana Unia Europejska, pozostawiająca kompetencje państwom członkowskim. W odniesieniu do polityki obronnej, idea integracji sił zbrojnych wydaje się mało efektywna. Wiele projektów zostało ogłoszonych, ale nie wdrożonych, lub ich realizacja jest bardzo, bardzo wolna. Po drugie, ta integracja jest zdominowana przez Europę Zachodnią, głównie w celu wspierania przemysłu zbrojeniowego niektórych krajów, zwłaszcza Niemiec i Francji, ale także Włoch i Hiszpanii. Jak dotąd integracja służyła głównie zwiększeniu zdolności tego przemysłu z nadzieją na zwiększenie eksportu broni poza Europę, a także wewnątrz Europy. To jest główny cel tej integracji. Dziś mamy zupełnie inne zagrożenia geopolityczne w sferze bezpieczeństwa, przede wszystkim Rosję i wschodnią flankę NATO. Teraz chodzi o to, czy ten model integracji w sektorze obrony jest w stanie sprostać zagrożeniom ze strony Rosji. Moim zdaniem nie jest. Po pierwsze, przemysł zbrojeniowy powinien być zlokalizowany na wschodniej flance NATO. Nie chodzi o to, aby kraje takie jak Polska czy Rumunia kupowały więcej broni i amunicji od Francji czy Niemiec, ale o wspieranie przede wszystkim przemysłu obronnego funduszami europejskimi w Polsce, Rumunii, na Węgrzech i w innych krajach. Po drugie, polityka obronna Europy nie powinna ingerować ani dublować struktur NATO, ponieważ obecnie NATO najlepiej odpowiada na zagrożenia. Jeśli więc europejska polityka obronna wejdzie w konkurencję z NATO, ryzykuje pogorszenie sytuacji wschodniej flanki w zakresie bezpieczeństwa.”

 

Jeśli Trump wygra kolejne wybory, czy istnieje możliwość, że USA będą mniej zainteresowane inwestowaniem w NATO, zmuszając Europę do przemyślenia swojej obrony?

 

Moim zdaniem to najmniej prawdopodobna z możliwych opcji. Nie sądzę, aby Stany Zjednoczone zostawiły Europę samą sobie, ponieważ są świadome, że Unia Europejska nie jest w stanie powstrzymać Rosję przed atakiem. Innymi słowy, przewiduję, że działania Trumpa będą zmierzać w kierunku wzmocnienia wysiłków europejskich, ale w ramach NATO.

 

Konflikt między Rosją a Ukrainą trwa, ale czy uważa Pan, że można już wyciągnąć wnioski na temat roli poszczególnych aktorów na scenie geopolitycznej?

 

Powiedzmy od razu, że jeśli konflikt zakończy się podziałem Ukrainy, wojna w rzeczywistości się nie skończy, ponieważ Rosja nie zadowoli się tym i prędzej czy później dojdzie do bezpośredniego konfliktu między NATO a Rosją. Nie sądzę, że koniec obecnej fazy konfliktu na Ukrainie będzie trwały na dłuższą metę. Konflikt będzie trwał nawet kilkanaście lat, choć zapewne z przerwami, a Zachód będzie musiał się na to przygotować.

 

Konflikt na terytorium Ukrainy czy Unii Europejskiej?

 

Myślę, że również na terytorium Unii Europejskiej. Z strategicznego punktu widzenia Rosja nie zadowoli się częścią Ukrainy, ponieważ jest już zbyt zaangażowana w konfrontację z Zachodem i NATO. Potencjalny podział Ukrainy nie zakończy konfrontacji, a obawiam się, że dojdzie do konfrontacji militarnej między NATO a Rosją. Podkreślam, że moim zdaniem wszelkie porozumienia, które doprowadzą do zawieszenia konfliktu na Ukrainie, będą tylko tymczasowe, które opóźnią prawdziwą konfrontację NATO-Rosja. Zachód musi się przygotować na to starcie.

 

Czy scenariusz mógłby być inny, gdyby Putin nie był już u władzy?

 

Nie, elita rządząca w Rosji myśli podobnie jak Putin.

 

Jeśli tak, to czy historycy pewnego dnia stwierdzą, że Trzecia Wojna Światowa rozpoczęła się od rosyjskiego ataku na Ukrainę?

 

W rzeczywistości rozpoczęła się w 2014 roku, ponieważ to wtedy Putin po raz pierwszy zaatakował Ukrainę. Jak widać, późniejsze zamrożenie konfliktu nie zapobiegło masowemu atakowi w 2022 roku. Dlatego uważam, że jeśli dojdzie do nowego zawieszenia konfliktu na Ukrainie, będzie to tylko tymczasowe rozwiązanie, które poprzedza wznowienie konfliktu. Będziemy mieć przed sobą tylko kilka lat pokoju. Niektórzy geopolitycy mówią o okresie co najmniej 20 lat, inni twierdzą, że konfrontacja NATO-Rosja nie będzie tylko w Europie, ale także w Azji. Jesteśmy więc dopiero na początku szeroko zakrojonej konfrontacji geopolitycznej, która będzie się toczyć na różnych kontynentach. Zachód i Europa muszą się zatem przygotować pod każdym względem, w tym przemysłowym i szkoleniowym. Integracja europejska musi być zatem elementem wspierającym ten wysiłek obronny, który zaangażuje cały Zachód, kraje, które Rosja i Chiny próbują podzielić, wspierając między innymi ideę strategicznej autonomii Unii Europejskiej.

 

 

Czy rozpocznie się nowa Zimna Wojna na całym świecie?

 

Trudno przewidzieć wyniki tej konfrontacji, która dopiero się zaczyna. Czy będzie podział świata na dwa bloki, jak w czasie zimnej wojny, czy też będzie inny finał? A może będzie zwycięzca i przegrany? Obecnie, podobnie jak Chińczycy i Rosjanie próbują podzielić Zachód, oddzielić Europę od Stanów Zjednoczonych, tak samo Zachód próbuje podzielić Chiny i Rosję. Jest więc wiele zmiennych i niewiadomych.

 

 

Ale czy ten świat, który jeszcze kilka lat temu w dużej mierze opierał się na globalizacji i przenoszeniu produkcji, zmierza ku schyłkowi? Nie można się już więcej delokalizować?

 

Dziś możemy powiedzieć, że to był poważny błąd Zachodu. Przenoszenie produkcji poza Stany Zjednoczone, poza Unię Europejską, inwestując głównie w Chinach, doprowadziło do ogromnego osłabienia Zachodu. Chiny stały się główną fabryką świata, Zachodu, wielkich przedsiębiorstw amerykańskich, firm z Europy Zachodniej. To był poważny błąd, który doprowadził do deindustrializacji Zachodu.

 

Czy nie jest jednak odwrotnie? Mianowicie, że Chiny, pomimo otwartego handlu z Rosją, są również silnie uzależnione od Europy i Stanów Zjednoczonych w zakresie sprzedaży tego, co produkują? Do tego dochodzą niewiadome w postaci możliwych ceł nałożonych przez USA, jeśli Trump wygra, podczas gdy w kraju panuje pewien kryzys, a wojna w Europie z pewnością spowodowała utratę udziału w rynku. Gdyby jutro wybuchła wojna, która podzieliłaby świat na dwa bloki, czy Chiny również by na tym ucierpiały?

 

Odnosząc się do deindustrializacji Zachodu, mówiłem przede wszystkim o tym, co się stało podczas pandemii, czyli że Europa była tak zależna od Chin, że brakowało podstawowych produktów medycznych, takich jak maseczki. W obecnej sytuacji geopolitycznej musimy sobie wyobrazić, ile wysiłku potrzeba, aby móc znów produkować wszystko w naszych krajach. Putin przekształcił cały przemysł, przygotowując się do długoterminowej konfrontacji z Zachodem. Już to zrobił, i dlatego jest lepiej przygotowany na linii frontu z Ukrainą pod względem uzbrojenia. Europa nie jest w stanie wyprodukować miliona pocisków dla Ukrainy w ciągu roku. Między innymi dlatego, że nie ma przemysłu zbrojeniowego na odpowiednim poziomie. O tym właśnie mówiłem.

Jeśli chodzi o Chińczyków, to po pierwsze robią wszystko, aby uniezależnić się od technologii, inwestycji i rynków zachodnich. To ich obecna strategia, którą realizują od co najmniej roku. Chińczycy stawiają na własne firmy, a rynek w Chinach ma służyć głównie chińskiej produkcji, a nie produkcji europejskiej czy amerykańskiej. Po drugie, robią wiele, aby utrzymać swój rynek zbytu w Europie, na przykład szantażując Europejczyków, że „jeśli zablokujecie import samochodów elektrycznych lub ich części, paneli słonecznych czy turbin wiatrowych niezbędnych do transformacji klimatycznej w Unii Europejskiej, to my ograniczymy inwestycje, działalność gospodarczą, jednym słowem cały potencjał gospodarczy UE w Chinach”. Niemcy, którzy są uzależnieni od rynku chińskiego, robią wszystko, aby sankcje nałożone przez Komisję Europejską na produkcję lub import z Chin nie miały miejsca. W ten sposób Unia Europejska nie broni się przed napływem znacznie tańszych, dofinansowanych przez państwo, produktów z Chin. W rezultacie wiele europejskich firm, które powinny korzystać z inwestycji w ramach Zielonego Ładu, jest teraz na skraju bankructwa. Innymi słowy, mamy kolejny problem wynikający z faktu, że Europa nie opracowała skutecznej metody radzenia sobie gospodarczo z Chinami i przegrywa na własnym podwórku. W Europie już trudno wycofać się z tej transformacji, a jednocześnie Europejczycy kupują coraz więcej chińskich paneli słonecznych, coraz więcej chińskich turbin wiatrowych itp. Wkrótce będą również kupować chińskie samochody elektryczne.

 

 

Czy Zielony Ład europejski grozi niepowodzeniem?

 

 

Tak. Europejska polityka klimatyczna szkodzi naszym przemysłom. Chińczycy mogą produkować taniej dzięki dofinansowaniom państwowym, a to szkodzi naszym firmom.

 

A co z projektem Izera, czyli produkcją samochodów elektrycznych w Polsce, w którym współpracują Polacy i Chińczycy? Co się z nim stanie?

 

Trudno przewidzieć, nie można zaprzeczyć, że istnieją problemy z samochodami elektrycznymi. Nie wiemy, czy to naprawdę właściwa technologia do inwestowania. Można szybko odkryć, że te samochody nie są najlepszym rozwiązaniem z punktu widzenia użytkowników, kosztów operacyjnych, krótkiej żywotności i kosztów utylizacji tych pojazdów. Uważam więc, że Polska powinna pracować nad zupełnie inną technologią, bardziej optymalną pod względem kosztów, która prawdopodobnie zastąpi te samochody elektryczne prędzej czy później. Powinniśmy iść w stronę technologii opartych na amoniaku i ogniwach paliwowych, a nie na bateriach litowych. To pierwsza rzecz. Druga rzecz to to, że Chińczycy są zainteresowani rynkiem zbytu własnych produktów i technologii. Innymi słowy nie sztuka przyciągnąć korporację chińską – sztuka to wykreowanie własnej, europejskiej technologii. Chińczycy są również zainteresowani strategicznymi infrastrukturami, jak to miało miejsce z portem w Pireusie, ale także szukają możliwości inwestycyjnych w polskich portach. W międzyczasie polscy politycy są pod presją Amerykanów. Znajdują się w bardzo szczególnym momencie, ponieważ są na pierwszej linii frontu w konfrontacji z Rosją, więc muszą starać się utrzymywać dobre stosunki z Amerykanami. Z drugiej strony, w perspektywie czasu potrzebny jest również pewien rodzaj kontaktu z Chinami, biorąc pod uwagę, jak wielki wpływ na Moskwę ma Pekin.

 

Czy istnieją znaczące relacje polsko-chińskie?

 

Są dalekie od poziomu relacji chińsko-węgierskich, na przykład, ale w tej geopolitycznej sytuacji Chińczycy nie są głównym sojusznikiem Polski w zakresie bezpieczeństwa. Jednak pamiętajmy, że prezydent Andrzej Duda był jedynym wysokiej rangi zachodnim przywódcą obecnym na zimowych igrzyskach olimpijskich w Pekinie. Tak więc pewne relacje istnieją.

 

Zmieniając temat. Dziś wszyscy jesteśmy zależni od technologii. Wydaje się, że gdy tylko napiszemy e-mail, od razu otrzymujemy powiązane reklamy. Czy według Pana żyjemy w świecie podobnym do opisanego przez Orwella, gdzie wszyscy będziemy kontrolowani bez prywatności? Czy możemy jeszcze bronić naszej prywatności?

 

Możliwości zachowania prywatności są coraz bardziej ograniczone. Więc na razie ten kierunek jest bardzo jasny i dobrze zdefiniowany, dokładnie tak, jak Pan opisał. Ale pytanie brzmi, jaki świat wyłoni się po tych geopolitycznych starciach, ponieważ to będzie potężny czynnik zmiany. Ludzie, politycy będą nadal działać tak, jak dzisiaj, czy całkowicie zmienią swoją filozofię i perspektywę? Dziś mamy globalizację amerykańską, która odbywa się z woli geopolitycznych interesów Stanów Zjednoczonych, ale także największych korporacji. Innymi słowy, istnieje interes zarówno ekonomiczny, jak i polityczny. Podobny projekt był rozwijany w Unii Europejskiej. Z jednej strony był to projekt, który ma lub miał służyć dużym korporacjom, aby mogły się rozwijać. Z drugiej strony była też idea integracji politycznej, ale kosztem demokracji, kosztem zwykłych obywateli, ich wolności, ich zdolności do wyboru, ich prywatności, ale także ich zdolności do decydowania o własnej przyszłości. Europejczyk w ramach tej koncepcji nie był obywatelem, ale konsumentem. Jeśli nic się nie stanie, to projektu globalizacji lub projektu integracji europejskiej pójdzie w tym właśnie kierunku.

Problem z integracją europejską polega na tym, że zarządzanie tym projektem nie jest tak efektywne, jak by się chciało. Jeśli z transformacji klimatycznej nie korzystają europejskie firmy, ale chińskie, to znaczy, że coś jest nie tak z tym projektem. Jest wiele innych projektów w Unii Europejskiej, które miały służyć ekspansji dużych korporacji oraz ujednoliceniu regulacji i polityki, centralizacji de facto. Te wszystkie działania są coraz bardziej dysfunkcyjne. W wielu sektorach nie widać sukcesów, tylko kryzysy. Na przykład tak zwany kryzys migracyjny. Po pierwsze, miał on zapewnić siłę roboczą do ekspansji firm na rynku wewnętrznym UE. Po drugie, miał zastąpić lub osłabić tradycje narodowe i państwa narodowe poprzez masowy napływ osób, które nie mają nic wspólnego z Europą. Miało to służyć technokratycznej i politycznej integracji. Kryzys migracyjny spowodował jednak wiele problemów. Zakładane cele integracji nie zostały osiągnięte. Wręcz przeciwnie, mamy ogromny efekt uboczny w postaci wszelkiego rodzaju tendencji do dezintegracji, które nie były przewidziane w momencie, gdy „otwierano drzwi do masowej migracji.”

 

Czy więc integracja europejska nie działa?

 

Problem z integracją europejską polega na tym, że zarządzanie tym projektem nie było skuteczne. Wiele projektów UE, takich jak strefa euro, polityka klimatyczna i polityka migracyjna, generuje więcej kosztów niż korzyści. To prowadzi do dysfunkcji i ryzyk dla stabilności całego projektu europejskiego.

 

A granice częściowo wróciły.

 

Granice wróciły. W pewnym momencie nawet dla wymiany gospodarczej. Ponadto tradycje i tożsamości narodowe, zamiast znikać, odradzają się, co prowadzi do ogromnego wzrostu sił eurosceptycznych, które odrzucają projekt centralizacji, czyli to, co nazywamy globalistycznymi celami wielkich korporacji i technokracji. Istnieje ogromny bunt, delikatnie mówiąc, przeciwko temu projektowi. Nawet wielkie projekty, które były latarnią unifikacji, stają się dysfunkcyjne i zamiast realizować tę przewodnią ideę integracji, ryzykują upadek projektu unijnego.

Jeśli taki scenariusz się zrealizuje, będzie to pozytywne dla zwykłych ludzi. Dla firm rodzinnych, dla lokalnych przedsiębiorstw, dla demokracji. Upadek takiej scentralizowanej UE paradoksalnie byłby pozytywny. W tej sytuacji konieczne będzie zaproponowanie innej formuły integracji, całkowicie niezwiązanej z tymi globalistycznymi czy technokratycznymi celami. Konieczny jest powrót do idei, że dzięki integracji Europejczycy powinni mieć dobre życie, mieć prawa podstawowe, mieć głos w swoim życiu. Integracja nie może służyć jedynie wielkim korporacjom lub urzędnikom ponadnarodowym. W naszych krajach (w Polsce i we Włoszech) ogromna część gospodarki składa się z firm rodzinnych, małych i średnich przedsiębiorstw, które dziś są po prostu marginalizowane, bankrutują. Dla małych firm będących w strefie euro, wspólna waluta jest zabójcza, podobnie jak chińska konkurencja dofinansowywana przez władze publiczne. Uważam, że zbliżamy się do przełomu, zarówno pod względem integracji europejskiej, jak i geopolitycznym. Integracja europejska, jaką znamy, rozpadnie się w ciągu kilkunastu lat. Jest zbyt wiele błędów, zbyt wiele dysfunkcyjnych projektów, takich jak strefa euro, polityka klimatyczna, polityka migracyjna i strefa Schengen. Jest za dużo projektów, które są zbyt kosztowne i nieefektywne. Aspektów pozytywnych jest coraz mniej i są one nieliczne z punktu widzenia zwykłych ludzi. Przeważają koszty. Wielkie zachodnie korporacje mogą nadal czerpać korzyści z tej Unii Europejskiej, ale nawet one coraz mniej, ponieważ powtarzam, chińskie firmy wypychają z rynku wewnętrznego firmy europejskie. Nawet największe firmy niemieckie nie mogą wytrzymać chińskiej konkurencji. Do tego dochodzą Rosjanie, którzy chcą całkowicie zmienić geopolitykę w Europie. Dlatego uważam, że Unia Europejska, jaką znamy, tego wszystkiego nie przetrwa. Z drugiej strony musimy wyciągnąć wnioski i stworzyć w przyszłości inny rodzaj współpracy europejskiej.

 

Kraje europejskie patrzą na Polskę jako kraj, który w ostatnich latach przeżył niezwykły rozwój, ale także jako kraj, który głównie prosi o pomoc. Czy nadszedł czas, aby Polska miała wpływową rolę polityczną, prezentując się w kontekście europejskim z innym podejściem? Jako państwo, które nie zajmuje się tylko swoimi interesami narodowymi, ale jest nosicielem wizji europejskiej?

 

Uważam, że Polska może zaproponować alternatywną wizję integracji europejskiej, a przynajmniej integracji w Europie Środkowej i Wschodniej. Wynika to z naszej tradycji, naszej kultury politycznej. Wynika z historii pierwszej Rzeczypospolitej utworzonej przez Polaków, Litwinów i Ukraińców, konstrukcji państwowej całkowicie odmiennej od dzisiejszej Europy. Była to forma integracji regionalnej, ale silnie zdecentralizowanej. Mamy więc historyczną pamięć, która może być bardzo przydatna, ponieważ pierwsza Rzeczpospolita istniała przez kilkaset lat. Dziesięć razy dłużej niż Unia Europejska. A Unia Europejska dziś się rozpada, prawda? Więc ta zdecentralizowana formuła władzy była prawdopodobnie lepsza pod względem trwałości. Oczywiście, w tamtych historycznych czasach również popełniono wiele błędów, z których należy wyciągnąć wnioski.

 

Czyli Europa jako konfederacja państw?

 

Dlaczego nie? Nadal istniałby rynek wewnętrzny, prawda? W pierwszej Rzeczypospolitej mieliśmy rynek wewnętrzny. Każdy mógł prowadzić własne interesy, na przykład istniała ogromna mniejszość żydowska, która miała dużą siłę handlową w Rzeczpospolitej, a także byli inwestorzy z Niemiec. Więc rynek wewnętrzny mógłby bardzo dobrze funkcjonować z dużymi zyskami. Innymi słowy, nie trzeba centralizować wszystkiego. Centralna regulacja jest oczywiście korzystna w krótkim okresie, ponieważ można zmusić niektóre narody do płacenia więcej. Na przykład w polityce klimatycznej, aby kupować niemieckie pompy ciepła lub turbiny wiatrowe. Integrację trzeba robić w taki sposób, aby ostatecznie było to opłacalne dla wszystkich. Myślę, że ostatecznie obywatele muszą się zbuntować. Jeśli płacą fortunę za ogrzewanie, jeśli nie mogą sobie pozwolić na prąd, to do jakiego etapu rozwoju wróciliśmy? O jakiej jakości życia mówimy w Europie? A jeśli na przykład polityka klimatyczna sprawi, że rolnictwo we Włoszech zniknie. Czy będziemy musieli jeść robaki zamiast mięsa? Wszystko to wykracza poza zrozumienie zwykłego człowieka. Jak obywatel ma zaakceptować taką przyszłość?

 

Czy problem europejski wynika również z faktu, że kraje w Europie są bardzo różne?

 

To prawda. Tylko że decydenci w Unii Europejskiej myśleli, że aby pokonać te bariery, trzeba osłabić państwa członkowskie, tożsamości narodowe i kultury, a jednocześnie sprowadzić mnóstwo imigrantów, tworząc coś w rodzaju, nowej globalistycznej kultury, która jest całkowicie nowa. Która nie ma nic wspólnego z Europą. Ten projekt jest narzucony z góry. Nawet z tego powodu musi upaść, ponieważ nie znam żadnego projektu odcinającego się od własnych korzeni, który przetrwał próbę czasu i kryzysów. Trzeba mieć fundamenty. Dlatego integracja w Europie musi być realizowana w zupełnie inny sposób: szanując kultury narodowe, narodowe specyfiki, szanując głos wyborców w różnych krajach. Jeśli ktoś nie chce imigrantów, trzeba to zaakceptować. I nie zabraniać na przykład Włochom obrony przed imigrantami. Przypomnę, że poprzedni konserwatywny rząd polski został potępiony za zbudowanie bariery na granicy z Białorusią przeciwko imigrantom wysyłanym przez Łukaszenkę i Putina. Pamiętam, że Komisja Europejska, Trybunał Sprawiedliwości, Parlament Europejski nas krytykowały za stawianie tej zapory. Ale komu właściwie pomagaliśmy? Niemcom, Francji. Ponieważ wszyscy ci imigranci podróżowali do Niemiec i Francji. A jednak byliśmy krytykowani, tak samo jak politycy włoscy nie wpuszczający statków z imigrantami do włoskich portów.

 

Jesteśmy kilka dni przed wyborami europejskimi, czy uważa Pan, że istnieje realne ryzyko, że Rosja będzie próbować w jakiś sposób wpłynąć na te wybory, kontrolować je, wybrać innych ludzi do Parlamentu Europejskiego?

 

Czasami mówi się, że Rosjanie mają bardzo silny wpływ w Brukseli, w Parlamencie Europejskim, że korumpują różnych parlamentarzystów, nie tylko eurosceptyków, ale także mainstreamowych polityków. Rosjanie mieli agenta w najbliższym kręgu Willy Brandta. Rosyjskim agentem był jego osobisty sekretarz Günter Guillaume. Ponadto problem tych rosyjskich wpływów w europejskich instytucjach polega na tym, że są one badane tylko w grupach eurosceptycznych, które nie mają decydującego wpływu na UE. Tymczasem najbardziej niebezpieczne rosyjskie wpływy są wśród polityków, którzy faktycznie decydują, bo rządzą, wpływają na regulacje. Chcę powiedzieć, że jeśli mam wydać pieniądze na skorumpowanie instytucji, bardziej opłaca mi się inwestować w tych, którzy są u władzy.

 

Czy istnieją różnice w wizji geopolitycznej między Dudą a Tuskiem w kwestii relacji, które Polska powinna rozwijać z USA i Chinami?

 

Donald Tusk stawia na relacje z UE, a dokładnie z Niemcami i Francją. Andrzej Duda sceptycznie podchodzi do kontaktów z Niemcami, bo wielokrotnie się na nich zawiódł. Bardziej wiarygodni są dla niego Amerykanie. Ponadto, Duda jest zdania, że kluczową sprawą dla polskiego rozwoju i bezpieczeństwa jest budowanie silnego państwa i prowadzenie krajowych inwestycji. Donald Tusk wierzy jak się wydaje jedynie w fundusze UE i opiekę ze strony Berlina, nie dostrzegając, że Niemcy mają wiele sprzecznych interesów z Polakami. Jeśli chodzi o Chiny, to ten partner jest niedostrzegany przez Tuska, ale już inaczej przez Dudę. Jak powiedziałem, polski Prezydent miał odwagę – jako jedyny lider Zachodu – wziąć udział na początku 2022 roku w ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskich w Pekinie i spotkać się z prezydentem Xi Jinpingiem.

Categories
Uncategorized

POLSKA ZNÓW JEDNYM Z GŁÓWNYCH ROZGRYWAJĄCYCH W EUROPEJSKIEJ POLITYCE Również dzięki wyjątkowo dobrym stosunkom z administracją Joe Bidena. Tekst Jacek Pałasiński

 

 

 

Rzadko się zdarza, żeby zmiana szefa państwa czy rządu tak zasadniczo i tak pozytywnie wpłynęła na pozycję jakiegoś kraju w świecie, jak to było w przypadku Polski w grudniu 2023 r.

Tak było, kiedy Nelson Mandela zastąpił Frederika Willema de Klerka, Michaił Gorbaczow Konstantina Czernienkę, a Noe Biden Donalda Trumpa.

I teraz powrót Donalda Tuska na stanowisko premiera sprawił, że dosłownie z dnia na dzień, odizolowana, powszechnie krytykowana, pomijana przy podejmowaniu jakichkolwiek istotnych decyzji na forach międzynarodowych Polska, znów stała się jednym z głównych rozgrywających w Europie i w NATO.

14 grudnia 2023, nazajutrz po zaprzysiężeniu jego rządu, na ręce Tuska zaczęły spływać gratulacje od najważniejszych polityków świata, począwszy od Joe Bidena, przez Emmanuela Macrona do Olafa Scholza. I były to gratulacje szczere, pełne entuzjazmu i nadziei.

 

„Z przyjemnością oczekuję współpracy z panem, by pokazać, że demokracje mogą sprostać wyzwaniom, które mają największe znaczenie w życiu naszych narodów. … Z przyjemnością oczekuję kontynuacji naszej bliskiej współpracy dotyczącej Ukrainy, która broni swej suwerenności i integralności terytorialnej przed brutalną agresją Rosji. … Zapewniam pana, że Stany Zjednoczone nadal stać będą ramię w ramię z Polską i walczyć z wdzieraniem się autorytaryzmu do Europy. … Jestem przekonany, że razem zdołamy zapewnić postęp w kwestiach dotyczących naszego wspólnego dobrobytu, bezpieczeństwa i demokratycznych wartości” – napisał Joe Biden.

 

Olaf Scholz opublikował dwa wpisy o identycznej treści – jeden z języku niemieckim, drugi po polsku. Były to gratulacje dla „drogiego Donalda Tuska”.

„Donald Tusk chce, aby Polska znów znalazła się w sercu UE – właśnie tam jest jej miejsce. Cieszę się, że możemy ramię w ramię z Polską rozwijać UE i stosunki polsko-niemieckie” – napisał

 

Gratulacje nowemu premierowi złożył też prezydent Ukrainy.

„Przyszłość Ukrainy i Polski leży w jedności, wzajemnym wsparciu i strategicznym partnerstwie w celu pokonania naszego wspólnego wroga. Kiedy stoimy razem, wolność obu naszych narodów jest nie do pokonania. Doceniamy wsparcie Polski. Razem wzmacniamy siebie nawzajem i całą naszą Europę” – napisał Wołodymyr Zełenski.

 

„Gratuluję Donaldzie – napisała szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen. – Twoje doświadczenie i silne przywiązanie do naszych europejskich wartości będą cenne w budowaniu silniejszej Europy, z korzyścią dla Polaków. Nie mogę się doczekać współpracy”.

 

Przewodnicząca Parlamentu Europejskiego Roberta Metsola: „Serdeczne gratulacje dla Donalda Tuska – napisała. – Jako z nowym premierem Polski, zagorzałym zwolennikiem Unii Europejskiej i drogim przyjacielem, nie mogę się doczekać wspólnej pracy na rzecz dobrze prosperującej Polski i silniejszej Europy. Stawimy czoło bieżącym wyzwaniom. Zjednoczeni”.

 

„Z niecierpliwością czekam, by ponownie powitać cię na unijnym szczycie. Twoje doświadczenie i zaangażowanie w wartości europejskie pomogą w budowaniu silniejszej i bardziej zjednoczonej UE” — napisał szef Rady Europejskiej Charles Michel.

 

„Czujemy zmianę. Gratulacje, Donaldzie Tusku” – napisał z kolei Manfred Weber, przewodniczący Europejskiej Partii Ludowej.

 

Premier Justin Trudeau: „Nie mogę się doczekać współpracy z premierem Tuskiem w sprawach najważniejszych dla obywateli obu naszych krajów. Jesteśmy zaangażowani … promowanie praworządności, walkę ze zmianami klimatycznymi i tworzenie dobrych miejsc pracy dla klasy średniej po obu stronach Atlantyku. … Jako podobnie myślący partnerzy, Kanada i Polska podzielają uniwersalne wartości poszanowania demokracji i praw człowieka. Będziemy nadal wspierać Ukrainę i pociągać Rosję do odpowiedzialności za jej nielegalną wojnę agresywną”.

 

Te gratulacje pokazują jak wielkie było w najważniejszych kancelariach świata uczucie ulgi, że zakończyły się ośmioletnie, antydemokratyczne rządy w Polsce i jak wielka była nadzieja, że Polska znów zajmie kluczową pozycję w układach kontynentalnych.

 

W latach 2008-2015, czyli za pierwszych rządów Donalda Tuska i jego koalicji PO-PSL, Polska stała się w Unii Europejskiej niezwykle ważna, czasami ponad miarę i ponad swoją pozycję ekonomiczną. W najważniejszych stolicach Europy Zachodniej wiedza na temat Europy Środkowej i Wschodniej jest niewielka albo żadna. A w krajach tych następowały dynamiczne zmiany, kilka z nich stało się członkami UE, a Paryż, Berlin czy Madryt nadal nie specjalnie potrafiły odnaleźć te partnerskie kraje na mapie Europy. Polska natomiast wiedziała dużo i chętnie jej słuchano, dzięki czemu to ona determinowała politykę wschodnią UE.

A sytuacja stała się dramatyczna po rosyjskiej inwazji na ukraiński Krym w roku 2014. Polityka Unii Europejskiej i NATO wobec Rosji była zupełnie anachroniczna: funkcjonowały jeszcze nadzieje, związane z nieśmiałą demokratyzacją prezydentury Borysa Jelcyna, żywa była jeszcze pamięć wydarzenia w Pratica di Mare pod Rzymem w roku 2002, kiedy to, w obecności wszystkich szefów państw lub rządów krajów członkowskich Sojuszu Północnoatlantyckiego, Władimir Putin złożył podpis pod deklaracją powstania Rady NATO-Rosja, która miała koordynować wzajemne polityki bezpieczeństwa.

Rosyjscy dziennikarze, którzy towarzyszyli wówczas Putinowi byli przekonani, że jest to pierwszy krok do przyjęcia Rosji do NATO i Władimir Putin nie demontował tych pogłosek.

Wielu zachodnich przywódców, z Angelą Merkel na czele, było przekonanych, że wystarczy jedna, dobra, szczera rozmowa z Putinem, aby powrócić do tamtej atmosfery, aby współpraca z putinowską Rosja stała się znów pokojowa i partnerska.

Nawet inwazja rosyjska na Krym nie wszystkich przekonała, że tamte czasy już nie wrócą, nadal Berlin i Paryż utrzymywały żywe kontakty dyplomatyczne z Kremlem, nadal inwestowały ogromne środki w Rosji, uznając, że wciągnięcie jej w zachodni system gospodarczy „spacyfikuje” jej agresywny ekspansjonizm.

 

Będzie musiało upłynąć jeszcze osiem lat, aż do 24 lutego 2022 roku, by zachodnie kancelarie zdały sobie sprawę, że współpracy z Rosją już nie będzie, że Rosja z potencjalnego partnera stała się zupełnie realnym zagrożeniem dla całej Europy, dla układu sił, utrwalonego po II Wojnie Światowej.

Ale nikt nie miał pojęcia, jak przejść na nowy system stosunków z tym zagrażającym bezpieczeństwu „monstrum” ze Wschodu, nikt do końca nie zdawał sobie sprawy z poziomu zagrożenia.

 

Poprzedni rząd Polski, pozbawiony jakiejkolwiek wiarygodności, nie potrafił w tej kwestii przebić się do gabinetów zachodnich polityków, do których zwyczajnie nie był dopuszczany. W tej sytuacji politykę UE i NATO wobec Rosji próbowały kształtować Kraje Bałtyckie, jednakże ich ciężar polityczny jest na tyle znikomy, że ich głos nie był w stanie zmienić kunktatorskiej postawy Zachodu.

Narastała jednakże świadomość zagrożenia ze strony Rosji i, generalnie, ze strony tzw. „pierścienia zła”, czyli sojuszu krajów autorytarnych, które rzuciły otwarte wyzwanie zachodniej demokracji: Rosji, Chin, Korei Północnej i Iranu i jego akolitów na Bliskim Wschodzie.

Joe Biden dwukrotnie był w Warszawie i dwukrotnie, na Zamku Królewskim wygłosił historyczne przemówienia, stanowiące de facto wypowiedzenie wojny „pierścieniowi zła”: „to wojna między demokracją a autorytaryzmem, my tę wojnę musimy wygrać” – powiedział.

OK, ale nie powiedział, jak.

 

Oto dlaczego, powrót Polski i Donalda Tuska osobiście, został przyjęty z takim entuzjazmem. Europa potrzebowała nowej strategii, a przez ponad półtora roku wojny w Ukrainie, nie ptrafiła jej samodzielnie wypracować.

Wynikało to także ze słabości przywództwa Zachodu. Polityka względem Rosji Angeli Merkel została całkowicie skompromitowana. Uzależnione niemal w stu procentach od rosyjskich dostaw surowców energetycznych Niemcy usiały w dramatycznym tempie przestawiać się na dostawy z innych rejonów geograficznych, musiały całkowicie przeorientować swoją „Ostpolitik”. Ale panuje dość powszechne przekonanie, że choć kanclerz Olaf Scholz poraził sobie z tym nieźle, to jednak nadal uważany jest za lidera słabego, niezdecydowanego i targanego różnymi wątpliwościami. A nad jego partią socjaldemokratyczną SPD, nadal ciąży widmo jego poprzednika Gerharda Schrödera, jednego z prezesów Gazpromu: kiedy pojawił się na zjeździe SPD niespodziewanie dostał burzę braw.

 

Wiele było nadziei na początku jego pierwszej kadencji, że to Emmanuel Macron stanie się nieformalnym przywódcą Unii Europejskiej: młody, energiczny, z dobrym aparatem retorycznym, z jasnymi, odważnymi wizjami rozwoju Francji i zdecydowany europeista, miał zastąpić Angelę Merkel w roli maszynisty europejskiej lokomotywy. Niestety, fiasco wielu jego planów reformy gospodarki Francji, niezdecydowanie w realizacji polityk społecznych, kontrowersyjne filipiki antyamerykańskie, podtrzymywana do końca wiara w dialog z Putinem, sprawiły, że jego gwiazda zaszła równie prędko, jak wzeszła.

Pozostałe duże kraje europejskie, poczynając od Hiszpanii – kraju bez żadnych tradycji „sowietologicznych”, pogrążone są w wewnętrznych konfliktach, mają rządy słabe, oparte na bardzo kruchych koalicjach: ich przywódcy zajęci są głównie utrzymaniem władzy, a nie kreśleniu nowych strategii kontynentalnych.

 

I oto pojawił się Donald Tusk. Dzień po zaprzysiężeniu znalazł się w Brukseli, gdzie unijni przywódcy dosłownie rzucali mu się na szyję.

Chociaż, kiedy był przewodniczącym Rady Europejskiej nie cieszył się wielką sympatią. Nie wszystkim podobały się jego autorytarne metody sprawowania tej funkcji, która miała polegać na koordynacji prac zebrań przywódców politycznych UE, a nie na bycie czymś w rodzaju „prezydenta wszystkich prezydentów”.

Niektóre jego decyzje polityczne też wywoływały kontrowersje: podczas wizyty w Ankarze na przykład, zapewniał faszyzującego prezydenta Turcji, że Unia Europejska nadal czeka na ten kraj z otwartymi ramionami.

Ale te wszystkie wspomnienia prysły, kiedy na miejscu skompromitowanego, powszechnie pogardzanego Morawieckiego pojawił się polityk formatu światowego, Donald Tusk.

I już na pierwszym posiedzeniu Rady Europejskiej, mimo obecności Charlesa Michela, niejako automatycznie to on zaczął nadawać ton obradom. I wszyscy na to chętnie przystali.

Wszystkie oficjalne dokumenty Rady Europejskiej i większość dokumentów Komisji Europejskiej nosi już piętno interwencji Tuska.

Przede wszystkim w kwestii Rosji i Ukrainy. Minęło zaledwie kilka miesięcy, a nikt na świecie, a zwłaszcza w Moskwie, nie może mieć wątpliwości, jakie jest stanowisko UE wobec agresora i jego ofiary.

KE w trybie natychmiastowym, pod wpływem Tuska, opracowała strategię rozwoju europejskiego przemysłu zbrojeniowego, która właśnie jest wdrażana w zdecydowanej większości państw członkowskich. Na dalszy plan zeszły tak niegdyś kluczowe kwestie, jak rygorystyczne przestrzeganie poziomu inflacji i poziomu zadłużenia wewnętrznego. „Trudne czasy wymagają trudnych decyzji” – oto maksyma, jaką rządzą się dziś instytucje europejskie.

 

A niespełna miesiąc temu, z Brukseli, Donald Tusk potrzebował dosłownie dwóch telefonów, by w trybie natychmiastowym zwołać szczyt niedziałającego od wielu lat „Trójkąta Weimarskiego”: Francji, Niemiec i Polski. Na który tezy przygotował gabinet Tuska i które to tezy zostały w pełni i bez zbędnych dyskusji zaaprobowane przez prezydenta Francji i kanclerza Niemiec.

W niektórych stolicach, zwłaszcza w Rzymie, odnotowano radykalne przesunięcie środka politycznej ciężkości UE: od tamtego zebrania, ton Unii nadawać będzie ten triumwirat, w którym Tusk odgrywa kluczową rolę, zaś pozycja takich krajów, jak Włochy czy Holandia, która, mimo niewielkich rozmiarów, odgrywała pod przywództwem Marka Ruttego bardzo istotną rolę w Unii, nagle uległa osłabieniu.

Teraz media piszą, że pewien jeszcze do niedawna wybór Ursuli von der Leyen na drugą kadencję na stanowisku przewodniczącej Komisji Europejskiej zostanie przez ów triumwirat oprotestowany i że kandydatem „Weimarczyków” ma zostać b. szef Europejskiego Banku Centralnego i były, krótkotrwały (niestety) premier Włoch Mario Draghi.

 

 

„W ostentacyjnym pokazie jedności, mającym na celu złagodzenie napięć między Francją a Niemcami w związku z zagrożeniem, jakie stwarza agresywna Rosja, przywódcy trzech wiodących potęg wojskowych Europy zgodzili się na zwiększenie światowych zakupów amunicji dla Ukrainy i ulepszenie swojej oferty artylerii dalekiego zasięgu.

Pospiesznie zorganizowane spotkanie w Berlinie pomiędzy Francją, Niemcami i Polską w niewielkim stopniu zamaskowało fakt, że Paryż i Berlin mają obecnie odmienne punkty widzenia na temat bliźniaczych widm rosyjskiego postępu wojskowego w Ukrainie i odmowy Kongresu USA zatwierdzenia dalszej istotnej pomocy wojskowej dla Kijowa.

Sprzeczność w podejściu – głównie między „jastrzębiem” prezydentem Francji Emmanuelem Macronem i wiecznie ostrożnym kanclerzem Niemiec Olafem Scholzem – została obnażona w dramatycznym wywiadzie dla francuskiej telewizji, w którym Macron powiedział, że bezpieczeństwo Europy, a nawet istnienie Europy jest zagrożone.

Niedawno wybrany polski premier Donald Tusk, … który właśnie wrócił ze spotkań z Joe Bidenem w Waszyngtonie, wezwał wszystkie strony, aby mniej mówiły i skupiły się na dostarczaniu większej ilości broni”. … (The Guardian)

 

 

Ale Polska zawdzięcza swoją kluczową pozycję w Europie i w NATO nie tylko Tuskowi. Nie sposób przecenić roli, jaką w światowej dyplomacji zaczął odgrywać szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski.

Już w tydzień po swoim powołaniu na stanowisko ministra Spraw Zagranicznych, w Warszawie bez zbędnego hałasu, odbyło się spotkanie szefów CIA, Mossadu i reprezentujących Palestyńczyków szefów służb Kataru i Egiptu. Efektem tego spotkania były kolejne tury rozmów w sprawie uwolnienia zakładników i ewentualnego zawieszenia broni w Gazie, które, niestety, jak dotąd nie przyniosły żadnego konkretnego rezultatu.

Przemówienie Radosława Sikorskiego w Radzie Bezpieczeństwa ONZ – jego odpowiedź na oburzające kłamstwa ambasadora Rosji – a następnie seria wywiadów dla telewizji amerykańskich – uczyniło zeń jednego z najbardziej znanych i podziwianych polityków świata.

Swoją droga to zdumiewające, że nikt wcześniej nie zdobył się na podobne wypunktowanie kłamstw przedstawiciela totalitarnego agresora.

Sikorski, również dzięki swoim koligacjom rodzinnych, ma duży wpływ na politykę w USA i to nie tylko w środowiskach demokratycznych, ale także i republikańskich. Jest wszechobecny, wodzi rej na spotkaniach szefów dyplomacji EU i NATO, choć z zebrania szefów unijnych dyplomacji w poniedziałek 22 kwietnia 2024 wyszedł rozczarowany, ponieważ jego odpowiednicy nie wyszli poza deklaracje werbalne, unikając konkretnych zobowiązań w kwestii pomocy militarnej dla Ukrainy.

Ma także Sikorski wpływ na politykę brytyjską, gdyż jego kolegami z roku na Oxfordzie byli m.in. Boris Johnson i David Cameron, b. premier, a obecnie sekretarz Spraw Zagranicznych rządu Jego Królewskiej Mości. I jeden i dugi bywają częstymi gośćmi w jego odremontowanym dworku pod Bydgoszczą. A Wielka Brytania jest krajem absolutnie kluczowym w NATO

 

Poszczególne rządy UE i Wielkiej Brytanii – wydaje się – już przyjęły do wiadomości i zaakceptowały nową pozycję Polski w stosunkach międzynarodowych. Nikt już nie kwestionuje faktu, że to Polska determinuje w dużej mierze politykę wschodnią Unii Europejskiej i NATO.

Po ośmioletnim zamrożeniu wizyt, obecnie Warszawa gości nawet po dwóch szefów europejskich rządów lub szefów dyplomacji tygodniowo.

I choć Giorgia Meloni była jednym z pierwszych premierów, którzy wysłali do Tuska telegramy gratulacyjne po wyborze, to jednak pozycja Włoch jest delikatna, bo rząd w Warszawie uchodzi za liberalny, a środowisko polityczne Meloni i jej gabinetu raczej związane jest mocno ze skrajną prawicą, w której głęboko zanurzony był poprzedni rząd Polski.

Dziwić może brak jakichkolwiek kontaktów Madrytu z Warszawą, stolicą, która z dnia na dzień znów zaczęła być ważna w Europie i świecie.

 

Jacek Pałasiński

 

Categories
Uncategorized

Wywiad z politolożką Małgorzatą Molędą-Zdziech, Tekst Sebastiano Giorgi (Gazzetta Italia)

Bardziej europejska Polska

 

W rozpalonym wojnami świecie, w kolejnych mniej lub bardziej demokratycznych wyborach, Polska zmienia kurs w stosunkach międzynarodowych.

 

Małgorzata Molęda-Zdziech jest cenioną socjolożką i politolożką, wykładowczynią Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie oraz kierowniczką Zakładu Studiów Politycznych w Instytucie Studiów Międzynarodowych. Pełnomocniczka Rektora ds. współpracy z Unią Europejską. Członkini Polskiego Towarzystwa Socjologicznego, Polskiego Towarzystwa Nauk Politycznych; ekspertka sieci Komisji Europejskiej Team Europe Direct Polska. Autorka i współautorka licznych publikacji o tematyce lobbingu, komunikacji i mediów. Opublikowała m. in. “Czas celebrytów. Mediatyzacja życia publicznego”, Difin, 2013 oraz z J. Misiuna i S. Łubiarzem “Amerykańskie wybory w erze postprawdy”, Oficyna Wydawnicza SGH, 2018. Odznaczona francuskim orderem Palm Akademickich (Chevalier des Palmes Académiques).

 

Ostatni raz rozmawialiśmy o polityce dwa dni przed ostatnimi wyborami w Polsce. Co zmieniło się od tamtego dnia?

 

“Od wyborów w październiku 2023 r., a właściwie od powstania rządu Donalda Tuska, czyli od 13 grudnia 2023 r., proces, zmieniający Polskę od pewnego czasu, przyspieszył. Z jednej strony, doszło do przejęcia władzy przez Koalicję Obywatelską, z drugiej na arenie międzynarodowej wiele się wydarzyło, co również wpływa na politykę tego rządu. Jednym z takich wydarzeń jest przedłużająca się wojna na Ukrainie, długotrwały konflikt, który ma poważne reperkusje na scenie europejskiej i międzynarodowej. Po drugie, mamy rok 2024, tak zwany “rok wyborów na świecie”, ponieważ prawdopodobnie po raz pierwszy na świecie ponad 2 miliardy ludzi w ok. 70 państwach  ponad połowie krajów pójdzie głosować w tym samym roku, a są to liczby, które mogą przynieść zmianę światowego porządku politycznego. W ostatnich dniach odbyły się wybory w Rosji, w czerwcu –w państwach członkowskich UE do PE, a w listopadzie odbędą się wybory w USA. Wynik w Rosji był przesądzony, a Putin został najdłużej urzędującym przywódcą Rosji, po uprzednim wyeliminowaniu opozycji, o czym świadczy śmierć Nawalnego. Jesienią w USA Trump może wygrać, co w konsekwencji doprowadzi do oderwania najważniejszego kraju na świecie od wartości demokratycznych, a to z kolei doprowadzi do dalszej zmiany porządku światowego. A potem jest Europa, gdzie głosy zostaną oddane między 6 a 9 czerwca i jak dotąd wydaje się, że partie demokratyczne mogą przeważyć w Parlamencie Europejskim. Jest też jednak wiele ważnych krajów, takich jak Francja, gdzie zwycięstwo partii prawicowych jest prawdopodobne. Krótko mówiąc, mamy skomplikowane ramy międzynarodowe, które po przewidywalnym zwycięstwie Putina w wyborach zapowiadają dalsze zaostrzenie wojny na Ukrainie, która, podkreślam, nie jest jedynym strategicznym celem Rosji”.

 

Pomiędzy powtarzającym się starciem Biden-Trump a europejską niepewnością, można odnieść wrażenie, że żyjemy w erze, w której brakuje głównych postaci politycznych zdolnych do posiadania wizji globalnego rozwoju.

 

“W Stanach Zjednoczonych po czterech latach powtarza się niepokojący pojedynek, podczas gdy w Europie brakuje silnego przywództwa po odejściu Angeli Merkel. Olaf Scholz nie wydaje się mieć ani osobowości ani charyzmy, by stać się liderem całej Europy w tych trudnych latach. Z kolei Emmanuel Macron próbuje być liderem Europy, ale jest zbyt uzależniony od problemów wewnętrznych we Francji. Notowania Macrona są najniższe spośród wszystkich francuskich premierów, więc Europa jest dla niego niemal narzędziem do odzyskania poparcia we Francji. Z pewnością nie mamy polityków na miarę tych z końca ubiegłego wieku”.

 

Rosyjska inwazja na Ukrainę, niestabilności w Azji, reaktywacja konfliktu w Palestynie – na naszej planecie toczy się około pięćdziesięciu różnych małych wojen, co nie miało miejsca od 1945 roku. Czy możemy mówić o trzeciej wojnie światowej? Albo jak możemy zdefiniować tę sytuację?

 

“Doświadczyliśmy już takiej sytuacji i nazwaliśmy ją “zimną wojną”. Napięcie, które istniało między Rosją a Zachodem podczas zimnej wojny, odbudowuje się, podczas gdy spór między Chinami a Tajwanem gwałtownie rośnie – konflikt, który może eskalować – i prawie w każdym regionie świata mamy poważne konflikty. Dlaczego tak się dzieje? Powinniśmy wrócić do początków UE, a raczej pierwszej wspólnoty, Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, która narodziła się właśnie jako idea współpracy gospodarczej w celu uniknięcia wojny. Podczas gdy ta idea rozwijała się w Europie, nie mieliśmy wspólnej polityki obronnej, wspólnej armii, właśnie dlatego, że staraliśmy się pielęgnować wartość pokoju. Mieliśmy najdłuższy okres bez wojny do 2014 r. (Krym) lub 2020 r. (Ukraina). Początkowo Francja nie chciała uznać tej wojny za konflikt europejski. Twierdziła, że jest to wewnętrzna sprawa dotycząca krajów uważanych za sąsiadów Europy. Teraz jednak prezydent Macron zmienił zdanie i rozważa możliwość wysłania europejskiego kontyngentu na front. Jednak większość krajów europejskich jest temu przeciwna. Na przykład Polska chce wesprzeć Ukrainę bronią i funduszami, ale nie chce wysyłać wojsk, aby nie zaostrzać konfliktu. Z pewnością dla Europy jest to najtrudniejsza sytuacja od zakończenia II wojny światowej”.

 

Krążą opinie na temat tego, jak zakończy się wojna na Ukrainie. Putin mówi, że wyśle wojska na granicę z Finlandią, a papież Franciszek wzywa Ukrainę do rozpoczęcia negocjacji w celu zakończenia wojny. Jak myślisz, jak zakończy się ta wojna i czy Europa może zaakceptować pozbawienie Ukrainy części jej terytorium?

 

“Na razie nie możemy rozważać takiego scenariusza. Polska odrzuca wizję pokonanej Ukrainy, a Europa liczy na jej zwycięstwo i dlatego nadal ją wspiera. Opór premiera Victora Orbána, czyli Węgier, też został przełamany, więc środki dla Ukrainy zostały jednogłośnie przyznane. Co więcej, rozpoczął się proces negocjacji przystąpienia Ukrainy do UE, pierwszy etap został osiągnięty, mówimy o dalszym rozszerzeniu UE i nie dotyczy to tylko Ukrainy, ale także innych bałkańskich krajów europejskich. Scenariusze, w których Rosja jest zmuszona do wycofania się z Ukrainy, są nadal bardzo aktualne. Potwierdzają to również działania dyplomatyczne. Niedawna, raczej rzadka, wspólna wizyta prezydenta Andrzeja Dudy i premiera Donalda Tuska w Waszyngtonie na spotkaniu z prezydentem Joe Bidenem pokazuje spójność stanowisk dotyczących polityki zagranicznej, jak i bezpieczeństwa. Na szczęście w kwestii bezpieczeństwa narodowego w Polsce panuje pełna zgoda. Niedawny szczyt Trójkąta Weimarskiego w Berlinie między Scholzem, Macronem i Tuskiem dotyczy właśnie kwestii bezpieczeństwa oraz spójności stanowisk europejskich i atlantyckich”.

 

Jednak hipoteza, że Ukrainie nie uda się odzyskać okupowanych terytoriów, pozostaje aktualna, jak w takim przypadku zachowa się Europa?

 

“Trudno mi myśleć o takim scenariuszu. W Polsce dobrze pamiętamy, jak to było żyć pod wpływem władzy ZSRR, więc nawet myśl o odtworzeniu takiej sytuacji na Ukrainie napawa mnie głębokim smutkiem. Nie chcę o tym myśleć także dlatego że w socjologii mówimy o samospełniających się przepowiedniach, więc uważam, że lepiej o tym nie mówić. Nie akceptuję takiego scenariusza. Jeśli Europa nie zajmie twardego stanowiska wobec Rosji w tym momencie, konflikt będzie dalej eskalował”.

 

Czy wycofanie się Rosji z Krymu lub Donbasu jest według ciebie realne?

 

“Niestety Rosja rozumie tylko argument siły. Nie sądzę, by Putin miał takie poparcie, jak mu się wydaje, jest słabszy, niż na to wygląda, nie sądzę, by mógł stawić czoła całemu zachodniemu światu i dlatego tak ważne jest, byśmy byli zjednoczeni i solidarnie stawili mu opór, ponieważ tylko zjednoczony front może utrudnić zwycięstwo Putinowi. Zobaczymy, jak daleko się on posunie. Śmierć opozycjonisty Nawalnego była kolejnym dowodem na to, że Putin jest autorytarnym i bezwzględnym przywódcą. Demokratyczny świat musi wyznaczyć mu granicę, w przeciwnym razie dojdzie do ogromnej eskalacji konfliktów i  destrukcji światowego ładu”.

 

Tymczasem na arenie międzynarodowej Chiny stają się decydującym głosem między Zachodem a Rosją.

 

“Z punktu widzenia Chin liczy się gospodarka. Starają się one na wszelkie sposoby wykorzystać obecną sytuację geopolityczną na świecie. Rosja natomiast wykorzystuje tę sytuację do nawiązania nowych kontaktów w Afryce. Zachodnie embargo na rosyjskie produkty powoduje, że są one kierowane do krajów afrykańskich, które chętnie je przyjmują i rozpoczynają współpracę z Rosją. Węgry również są ważnym zawodnikiem w tej międzynarodowej rozgrywcę, na czele z premierem Orbánem wspierającym Rosję. Powtarzam, Putina bez wsparcia można pokonać, ale brak solidarności wśród krajów demokratycznych sprawia, że konflikt się przedłuża, a sytuacja staje się coraz trudniejsza”.

 

Jaką rolę chce odgrywać Polska w przyszłości Europy? W ostatnich latach pokazała, że przywiązuje dużą wagę do Trójmorza, czyli relacji z Bałkanami.

 

“Tutaj łączą się wizje polityczne i gospodarcze. Jeśli chodzi o Trójmorze, to była to wizja zrodzona za rządów PIS, kiedy Polska była izolowana na arenie międzynarodowej i przestała współpracować w ramach np. Trójkąta Weimarskiego. Rząd PIS szukał alternatyw na arenie międzynarodowej. Alternatywą okazała się Grupa Wyszehradzka, ale byli to mali sojusznicy, Węgry, Czechy, Słowacja, teraz podzieleni m.in. w kwestii Ukrainy (Słowacja stoi razem z Orbanem, Polska z Czechami). Wraz ze zmianą rządu format współpracy w ramach Trójmorza  traci na znaczeniu. Nowy rząd wraca do współpracy w ramach historycznych i najważniejszych sojuszników. Polska chce wrócić do tzw. pierwszej grupy państw europejskich i ma ku temu warunki: położenie, wielkość, liczbę ludności i premiera z doświadczeniem w rządzeniu w Europie. Przygotowujemy się też do prezydencji w Radzie UE, kiedy Polska będzie miała duży wpływ na kształtowanie agendy spraw w UE.

Jeśli chodzi o relacje z Europą i USA, Polska z pewnością ma orientację proeuropejską, ale jednocześnie ma historyczne powiązania z USA. Polska zawsze była rozpięta w tych dwóch kierunkami. Wizyta prezydenta i premiera w USA odbyła się w 25. rocznicę przystąpienia Polski do NATO i jest to rocznica, która łączy wszystkich Polaków. Według wyników badań Centrum Badania Opinii Społecznej – CBOS, 90% respondentów Polaków popiera przystąpienie Polski do Sojuszu PółnocnoAtlantyckiego (najwyższe, no  94% poparcie było w 2023 roku, po rozpoczęciu przez Rosję wojny w Ukrainie). Dla Polaków najważniejsze jest bezpieczeństwo. Artykuł 5 traktatu NATO, mówiący o reakcji Sojuszu w przypadku ataku na jeden z krajów członkowskich, daje obywatelom poczucie bezpieczeństwa: z jednej strony jesteśmy w UE, stawiającej na stosunki polityczne i gospodarcze, a z drugiej mamy realną ochronę w ramach NATO”.

 

Czy uważasz, że Waszyngton jest Polakom bliższy niż Bruksela?

 

“Jeśli spojrzymy na systemy wartości Polaków, możemy dojść do wniosku, że Polacy (zorientowani na rodzinę i karierę) są bliżsi USA niż UE. W grę wchodzą również czynniki historyczne. Pierwsze fale polskiej emigracji w poszukiwaniu pracy kierowały się za ocean. Polska diaspora w USA jest silna, wielu Polaków nadal utrzymuje bliskie kontakty rodzinne z krewnymi w USA. Polonia jest również ważną siłą w czasie wyborów w Stanach. Kandydaci na prezydenta zawsze starają się zdobyć głosy Polaków przebywających za granicą. Należy jednak wziąć pod uwagę również kwestię pokoleniową. Więzi między Amerykanami i Polakami są silniejsze w starszych pokoleniach, młodzi Polacy są znacznie bardziej związani z Europą. Przykładowo, strasznym błędem starego rządu kierowanego przez PIS była próba odnowienia stereotypu złego Niemca. Polska opinia publiczna “nie kupiła tego”, ponieważ Polacy byli świadomi gospodarczego znaczenia Niemiec dla naszego kraju. Powrót do tej negatywnej retoryki był dla Polaków niemożliwy, a jedynymi, którzy dali się na nią nabrać, byli przedstawiciele starszego pokolenia, do których informacje docierają jedynie z telewizji i które nie mają bezpośredniego kontaktu z innymi krajami europejskimi. Szczególnie w starszym pokoleniu istnieje poczucie bliskości ze Stanami Zjednoczonymi, krajem, który wyraża podobne wartości i idee autorytarnej władzy. Uważam, że wyborcy partii prawicowych w Polsce przychylnie patrzą na Trumpa jako kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych, ponieważ jest on dla nich wzorem władzy i uosobieniem przywódcy: silnym przywódcą posługującym się twardym, nacjonalistycznym językiem. To są modele władzy, które fascynują pewien elektorat”.

 

Niełatwa atmosfera międzynarodowa i pogarsza się przez kryzys perspektyw, np. w latach 80. kierunek był jasny: zatrzymać rozwój militarny i zbudować zjednoczoną Europę. Teraz, 40 lat później, znajdujemy się w zupełnie innej sytuacji geopolitycznej. Czego możemy spodziewać się w przyszłości?

 

“Myślę, że powinniśmy ponownie rozważyć koncepcję państwa. Powinniśmy zastanowić się nad tym, jak powinno wyglądać współczesne państwo w czasach, gdy obywatele przemieszczają się między krajami, i mają kontakt z całym światem nawet z domu za pośrednictwem mediów społecznościowych, a jednocześnie mogą korzystać z tego, co oferuje państwo, bez udziału w wyborach. Prawie połowa państw nie jest już demokratyczna i często dodajemy przymiotniki, aby zdefiniować te pseudo-demokracje: np. demokracja nieliberalna, demokracja wyborcza. Symbolem demokracji są oczywiście wybory, jednak nawet w Rosji odbywają się wybory i wszyscy wiedzą, że nie są one ani uczciwe, ani równe – zatem niewiarygodne. Co więcej, nowe technologie są często wykorzystywane jako środek politycznej manipulacji lub korupcji. Technologia rozwija się szybciej niż jej regulacje, co jest bardzo niepokojące. Na przykład w obecnej kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego mówi się o uregulowaniu wykorzystania sztucznej inteligencji i Tik Toka, ale jednocześnie dozwolone jest używanie Tik Toka do prowadzenia kampanii przed wyborami do Parlamentu Europejskiego! Co pokazuje brak konsekwencji. Wiemy, że dzięki nowym technologiom tworzone są deep fake’i, fałszywe obrazy cy głosy w celu manipulowania opinią publiczną. Na naszych oczach ma miejsce rewolucja technologiczna, nad którą nie mamy kontroli. Tak więc, żz jednej strony Tik Tok  znalazł się na celowniku UE w związku z potencjalnymi ćnaruszeniami ustawy o usługach cyfrowych (DSA), to jednocześnie – na czas kampanii do PE dopuszcza się używanie Tik Toka, by dotrzeć do młodych ludzi i przekonać ich do głosowania”.

 

Podsumowując, czy politycznie i społecznie poruszamy się we mgle prywatnych interesów i makroekonomicznych korzyści bez żadnej wizji na przyszłość?

 

“Nie chcę kończyć naszej rozmowy na tak negatywnej myśli, mówiąc, że nie ma wizji przyszłości. Myślę, że wojna pogorszyła stosunki międzynarodowe i sprawiła, że polityka jako hard power  (oparta na sile i przemocy) znów stała się aktualna, odsuwając nas od koncepcji soft power, kiedy to o sile przyciągania danego państwa decyduje kultura, nauka i kwestie społeczne. Musimy przemyśleć koncepcję wzrostu, promować zrównoważoną konsumpcję. Pokolenie naszych dzieci już poważnie myśli o kwestiach klimatycznych, ale potrzebuje także dobrostanu psychicznego. To pokolenie nie chce pracować tak jak ich rodzice, chce więcej wolnego czasu i równowagi między życiem zawodowym a prywatnym. Jeśli chcemy rozwijać się jako społeczeństwo, musimy inaczej myśleć o postępie, w którym nie chodzi tylko o liczby i wzrost PKB, bez względu na koszty i dewastację środowiska, ale także o wybory i wyrzeczenia, o poszukiwanie innych wzorców konsumpcji, o zrozumienie tego, jak drogi jest nasz styl życia i ile zapłaci za niego następne pokolenie”.

 

Na zakończenie ostatnia refleksja na temat Polski: czy zmiana rządu może zwiastować ponowne otwarcie dyskusji na temat wejścia do strefy euro?

 

“Jest to obecnie temat, o którym się nie mówi, mimo że wielu ekspertów nawołuje do refleksji nad możliwością wprowadzenia euro. Jednak wojna po drugiej stronie naszej granicy monopolizuje obecnie wszelkie dyskusje o perspektywach polityczno-gospodarczych, więc dopóki konflikt na Ukrainie będzie trwał, będzie to jedyny realny element dyskusji politycznej”.

Categories
Uncategorized

Putin po drugiej stronie lustra. Odwrotu już nie ma. Rozmowa z Jędrzejem Morawieckim – reportażysta, publicysta, prof. Uniwersytetu Wrocławskiego (zdjęcia Uniwersytet Wrocławski)

Jędrzej Morawiecki – reportażysta, publicysta, prof. Uniwersytetu Wrocławskiego, wykładowca, doktor filologii słowiańskiej oraz socjologii, autor książek o Rosji. Ostatnia – „Szuga. Krajobraz po imperium”, która ukazała się w 2022 roku nakładem wyd. Czytelnik.

Rosja: Demony zostały wypuszczone

Dlaczego zająłeś się Rosja? Jak to się zaczęło?

Kiedyś nazywano mnie rusofilem, choć ja sam o sobie tak nie myślałem. Odkąd pamiętam, to określenie miało kiepskie konotacje. Andrzej Drawicz napisał w „Pocałunku na mrozie”, że jak jest się zafascynowanym kulturą francuską czy brytyjską, to to się wydaje normalne. Ale jak jest się rusofilem – to ludzie patrzą na ciebie ze współczuciem. Przyzwyczaiłem się do tego. Jeszcze w liceum wyjechałem stopem do Moskwy, później dalej, na Syberię. Pierwszy powód – bo to była, jak pisał, Claude Lévi-Strauss, potrzeba inicjacji. Obowiązująca wtedy w Polsce narracja mówiła o Rosji maczystowskiej, spatriarchizowanej, męskiej i kowbojskiej. Gdy stamtąd wracałem, ludzie prosili: opowiedz, jak tam jest strasznie. Rosję się po prostu odrzucało, bo była krainą dziwności, czymś, czego się boimy, czym gardzimy, była miejscem, które poprawiało nam samopoczucie.

Trzeba jednak wiedzieć, że Rosja, owszem, przeszła bardziej okrutną niż my transformację, było w niej więcej nierówności, ale myśmy się wtedy aż tak bardzo od nich nie różnili, jak się wszystkim wydawało. Nasze poczucie wyższości wynikało m.in. ze względu na aspiracje zachodnie. Wtedy z tych wszystkich rzeczy oczywiście nie do końca zdawałem sobie sprawę.

Fascynowała mnie kultura Rosji.  Uczyłem się pisać na francuskiej i rosyjskiej literaturze i od rosyjskich dziennikarzy. Miałem szczęście, zobaczyć Rosję, która już nie istnieje, Rosję jaśniejszą – to był krótki czas, zaledwie okienko.

Wtedy czuliśmy wyższość. Teraz, po lutym, czujemy pogardę.

Właśnie, po lutym. Wcześniej o wojnie w Donbasie ludzie za bardzo nie chcieli słyszeć. Gdy szukałem wydawcy do „Szugi”, dostawałem sygnały, że książka jest „za smutna i że ludzie, szczególnie po covidzie, nie chcą słyszeć o konfliktach zbrojnych”. To wtedy do mnie dotarło, że takimi tematami zaczynamy się interesować, kiedy zaczynamy się bać. A bać zaczęliśmy się 24 lutego 2022 roku.

Czy to prawda, że Rosjanie kochają Putina?

To jest, niestety, w dużej części prawda. Trzeba jasno powiedzieć – na zewnątrz Rosja utraciła jakąkolwiek legitymację do mówienia czegokolwiek komukolwiek. I tak będzie przez kilka najbliższych pokoleń. A w środku? Nie mogę wjechać teraz do Rosji, jak prawie nikt, to jest trudne ze względów formalnych, a przede wszystkim: wjechać to jedno, ale powrót – to kolejna niewiadoma. Trudno więc mówić o realnych nastrojach wśród Rosjan. Ale jak robię swoje „prasówki z Kremla”, czyli sprawdzam codziennie przekazy propagandowe to ciągle widzę, że ktoś został aresztowany, dostał wyrok. To nie zmienia statystyk, proporcje przez cały czas podaje się podobne – około 15-20 proc. Rosjan mówi otwarcie, że nie popiera Putina albo że nie popiera wojny, co – biorąc pod uwagę warunki, jakie tam teraz panują – jest aktem odwagi. Dziś pod wieloma względami represje przypominają te stalinowskie – jeżeli chodzi o długość wyroków i system sądownictwa.

Na przeciwnym biegunie jest „twardy elektorat” – osoby, które popierają Putina. Jest ich około 1/3. Reszta jest „przepływowa” – to co ci, którzy w dłuższej perspektywie, mogą coś zmienić, choć oczywiście niekoniecznie są to osoby, które wyobrażamy sobie jako proeuropejskie czy prodemokratyczne w naszym rozumieniu.

Tak chcielibyśmy ich widzieć.

Oni są głównie pragmatyczni – to ci, którzy chcą jakoś żyć, którzy wzięli kredyty hipoteczne, część z nich zaznała smaku klasy średniej. Ludzi prodemokratycznych, rozumiejących rolę niezależnych mediów jest w Rosji mało – większość wyjechała, a dziennikarze są zakneblowali,  albo pouciekali. Robię z nimi wywiady, sprawdzając, co się dzieje z ich tożsamością.

Muszą przeżywać dramat.

Mają stany depresyjne, czują ogromne rozdarcie, ogromną samotność, wstyd za kraj – strategie i postawy są różne. Są tacy, którzy mówią – odczepcie się ode mnie, wyjechałem i nie mam z wojną nic wspólnego, są i tacy, którzy przepraszają i wiedzą, że świat im tego nie zapomni. Cześć ludzi jest tego świadoma, ale musimy pamiętać, że  71 proc. Rosjan nie ma ważnego paszportu, 69% nie było ani razu w życiu za granicą.  Perspektywa wielu ludzi będzie więc taka, że będą karmieni tym, co w mediach. A tam jest jeden kanał – we wszystkich agencjach, prasie, telewizji dzień w dzień pokazywane jest to samo, zgodnie z przekazem dnia.

Obserwujesz wojnę od początku, po czyjej stronie są teraz argumenty?

Mówi się, że przebieg wojny można przewidzieć tylko do pierwszego wystrzału. I tak właśnie jest. Ci, którzy widzą Ukraińców na froncie, mówią, że nie jest dobrze. Ale, z drugiej strony, jeżeli zmienimy punkt widzenia i spojrzymy z perspektywy lutego – to wtedy powiemy, że jest świetnie, bo Ukraina długo stawia opór i walczy.

My w Polsce mamy ogromne szczęście, że to nie u nas i raczej front – oczywiście z powodu NATO – się nie przesunie. Jedno jest pewne – Putin zrobił niewiarygodnie dużo, by położyć Rosję i ją zniszczyć na pokolenia. Rosja to bankrut. Jeżeli zaś chodzi o Ukrainę i tożsamość mieszkańców Donbasu – to ona została obudzona, bo ludzie zobaczyli, między czym a czym jest wybór. To wybór między wolnością, a tym, że do Moskwy będziesz jeździł jako gastarbeiter, ze skolonizowanego terenu, gdzie galopuje korupcja i przestępczość i na którym zupełnie nie ma swobody słowa i swobody politycznej.

Czego chce Putin?

Jeżeli odłożymy na bok historie osobiste, które ciężko analizować…

Pojawiają się spekulacje, że jest chory psychicznie.

Tak, ale inni mówią, że jest dokładnie odwrotnie i myśli bardzo racjonalnie. Czego chce? Mam różne odpowiedzi, które wynikają z moich rozmów z Rosjanami oraz wizyt w tym kraju. Na moich oczach zachodziła zmiana, od 2016 roku była już bardzo widoczna. W kraju, w którym służby specjalne bardzo ugruntowały swoją pozycję, zaczynała się coraz ściślejsza kontrola. Znajomi z rosyjskich uniwersytetów mówili na przykład, że muszą całą korespondencję ze mną przekazywać, by nie narazić się na zarzuty kontaktu ze szpiegiem. To był moment, kiedy zacząłem się orientować, że Rosja jest inna – i to nie tylko kwestia Putina. Kiedyś usłyszałem od znajomego – „nie wiadomo, kto tu jest żabą – my czy Putin i kto kogo stworzył”. Z jednej strony możemy mówić, że on reprezentuje XIX-wieczne myślenie, że jego zachowania są jak zabawy dziecka, które staje przy mapie i przekłada w niej klocki. I w tym jest cześć prawdy.

Teorie spiskowe głoszą, że Putin nie żyje.

Myślę, że jest to bardzo mało prawdopodobne. Zakładam, że przyczyny zachowania Putina wynikają i z psychologii, i z biologii, z osobistych ambicji i kryzysu wieku – już nie średniego, a kolejnego. Zamiast kolejnego ferrari sprawił sobie Krym. Myślę, że jest też rozczarowany. Taką postawę widzimy też na naszym politycznym podwórku, na przykładzie Kaczyńskiego, którego osobiste animozje wpływają na całą politykę. Zakładam, że u Putina te elementy też mają znaczenie. Mamy osobę, która ma duży wpływ na rzeczywistość, ma swoje otoczenie, buduje wizje, może decydować o zawężaniu kręgu zaufanych. Zastanawialiśmy się, w jakim stanie i w jakiej kondycji jest Kaczyński, prawda? To teraz wyobraźmy sobie, co tam musi się dziać i jakie pytania zadają sobie Rosjanie.

Animozje Putina, moim zdaniem, doprowadziły go na drugą stronę lustra, skąd nie ma już odwrotu. To ewidentnie jedna z przyczyn.  A jak do tego doszło? Jeden z bohaterów „Szugi”, Mikołaj Karpicki, liberał z krwi i kości, mówi, że to było od początku wiadome, w momencie, gdy Putin doszedł do władzy. Z drugiej strony jest jego przyjaciel Kuziczkin, który był szefem departamentu kultury obwodu tomskiego i niegdyś popierał Putina. W dniu, w którym kazano mu oddać paszport, spakował się i wyjechał. On mówi, że znał Putina i że Putin się zmienił. Że przestraszył się Chodorkowskiego, Majdanu. W kryzysowych momentach wracamy do rozliczeń w swoim życiu, wtedy zaczynamy testować inny wariant, ten, którym nie poszliśmy. Kuziczkin twierdzi, że Putin kiedyś uwierzył, że jest proeuropejskim Piotrem I, może nawet sobie wyobraził, że Rosja będzie współtworzyć UE. Ja tego też nie wykluczam – może on rzeczywiście myślał, że można pójść tą drogą, ale później się przestraszył i rozczarował. I jako człowiek specsłużb wrócił do najtwardszych KGB-owskich metod. Wiadomo, że specsłużby myślą paranoiczne, muszą operować w kategoriach wroga – inaczej ich istnienie nie ma sensu. W efekcie mamy to, co mamy. Karpicki twierdzi, że on zawsze taki był. Kuziczkin – że się zmienił. I myślę, że jedno i drugie może być prawdą, bo mamy przecież kilka warstw swojej tożsamości.

Ale fakt jest też taki, że przez te wszystkie lata, niestety, także Rosjanie się bardzo zmienili, widać to w sondażach. W tym roku tylko 8% Rosjan deklaruje, że czuje strach czy obrzydzenie do Stalina (dla porównania: w 2001 roku 43% obywateli Rosji oceniało Stalina negatywnie). W 2023 roku 54% respondentów uważa go za Wielkiego Przywódcę, w Rosji stawia się mu nowe pomniki, w milionowych miastach mają powstać Stalin-Centra. Demony zostały wypuszczone. Tego nie było widać 10-20 lat temu, gdy tam regularnie jeździłem. Dziś to nie jest już tyko kwestia Putina, ale całego aparatu, którego on jest częścią – jeżeli odda kawałek, to straci całość. Dlatego trzeba Rosję upokorzyć i wierzę, że to się w końcu stanie. Oni jednoznacznie muszą wiedzieć, że to się nie opłacało.

Jak potoczy się wojna?

Nie jestem wielkim optymistą, ale musimy się starać ze wszystkich stron, by nie dopuścić do wygranej Rosji. Tę potworną, imperialną tożsamość trzeba zniszczyć. Z pewnością nie będzie tak, że nagle zostanie podpisana umowa i  wojna się skończy. Dziś wydaje się, że nie jest możliwa spektakularna wygrana żadnej ze stron. Pamiętajmy, że Putinowi wojna się opłaca – bo ona legitymuje jego władzę. Gdy się skończy, to co będzie nowym paliwem? Rosja ma więc interes, by podsycać konflikt. Każda zmiana potencjalnie może zakończyć się zmianą władzy i rozliczeniami.

Natomiast Ukraina też nie jest w stanie wygrać. Tam piętrzy się wiele problemów, o których u nas się nie mówi – jest ogromna korupcja, brakuje ludzi.

Morale spadają.

Tak. Ale Ukraina naprawdę walczy o życie. Jakiś czas temu dużo Ukraińców mówiło, że Donbas można oddać, ale to było jeszcze przed lutym. Dziś, gdy już wiadomo, że kurs proeurpejski jest możliwy, Ukraińcy chcą iść naszą drogą – to rzecz niewyobrażalna i to w pewnym sensie, paradoksalnie, zawdzięczaj to również Putinowi.

Wielu komentatorów podkreśla, że Putin tylko czeka, aż Trump ponowie dojdzie do władzy.

Gdybanie na temat Trumpa jest chyba jeszcze trudniejsze, niż na temat Putina. Ale fakty są takie, że Trump jest lubiany w Rosji. Kremlowska propaganda jest ewidentnie protrumpowska i widać, że ponowna elekcja bardzo by ich ucieszyła. Ja oczywiście nie twierdzę, że Trump jest czysto prorosyjski, ale mają wiele cech wspólnych – pogardę dla demokracji, pluralizmu, wyobrażanie i przekonanie o ciężkiej, silnej, twardej ręce. To raczej działa na tej zasadzie i bardzo możliwe, że Rosja przyłożyła rękę do wygranej Trumpa. Co gdyby Trump wygrał po raz kolejny? Staram się sobie nie wyobrażać tego wariantu, bo to by mogło być niepokojące. Wtedy ewidentnie cały ciężar pomocy przeszedłby na Europę, która pewnie dążyłaby do rozejmu i zamrożenia konfliktu.

Jestem dalej przekonany o tym, że Rosja może być bardzo niebezpieczna, ale generalnie jesteśmy świadkami upadku imperium. Rosja ma tak przestarzały sposób myślenia, jest ślepa na siebie, na swoją historię, że musi się skończyć, obserwujemy podobny proces do upadku państw kolonialnych.

Co ważne, Rosja traci wpływy. Podporządkowała sobie zupełnie jedynie Łukaszenkę, który z naszej perspektywy i tak był po ich stronie. A poza tym? Rola Kazachstanu, Kirgistanu czy Armenii wcale nie jest oczywista, te państwa przestały brać kurs na Rosję, bo widzą, że jak niewiele ma do zaoferowania. I że – jako mocarstwo – się rozpada.

Ile ten rozpad może potrwać?

Długo, co najmniej jedną dekadę. Musimy pamiętać, że tam nie ma masowego ruchu oporu, jedynie 10-15 proc. sprzeciwia się Putinowi.

Trudno sobie dziś wyobrazić, że te 10-15 proc. nagle zyskuje podmiotowość i staje do walki.

Tak, ale w ciągu dekady to może się zmienić. Pamiętajmy, że mnóstwo ludzi stamtąd uciekło, mamy ogromną, historycznie bez precedensu, emigrację. Ci ludzie, potencjalnie, mogą stanowić o zmianie. Pokazaliśmy Ukraińcom, że da się budować świat inaczej, że można zwalczyć korupcję, że od wyborów coś zależy, że państwo może działać sprawniej, lepiej.

Uczymy ich demokracji?

Tak, to wielkie słowa, ale to się właśnie dzieje. Nie przez pogadanki, tylko przez to, że mogą zobaczyć, jak to u nas funkcjonuje. I uważam, że jeżeli chodzi o Rosjan, to powinno być podobnie. Ci, którzy opowiedzieli się ewidentnie przeciw Putinowi, nie legitymizują zła, powinni dostać nasze wsparcie. Ci natomiast, którzy próbują mieć i jedno, i drugie – mieć Europę i jednocześnie jedną nogą stać w Rosji, takiego wsparcia powinni zostać pozbawieni. Rosja jest jak III Rzesza – tych, którzy ją współtworzą, należy wykluczać, tych, którzy ponoszą ogromną cenę, że się jej wyrzekli – należy wspomóc.

Categories
Uncategorized

Izrael i Hamas by Krzysztof Bielejewski

Siedmiodniowa przerwa w niesamowitych popisach siły armii izraelskiej z Hamasem w Gazie zakończyła się tak, jak przystało na dramatyczny spektakl – salwą rakiet w stronę Izraela. Wszystko to tylko dzień po tym, jak amerykański Sekretarz Stanu postanowił otrzeć pot z czoła władzom Jerozolimy. Powód? Otóż przedłużająca się wojna Izraela z tą “całkowicie pokojową” organizacją Hamas miałaby negatywny wpływ na kampanię prezydencką w Ameryce. (Oczywiście, nie użył tych słów dosłownie, ale kto by się tym przejmował?)

 

Antony Blinken, chcąc zaimponować swoją dyplomatyczną finezją, dorzucił jeszcze kilka warunków. Szybka rozprawa z Hamasem nie może wiązać się z zwiększoną liczbą ofiar cywilnych, musi być z zachowaniem pełnej gamy pomocy humanitarnej dla Gazy, i oczywiście, Izrael musi zdradzić swoje wielkie plany na czas powojenny.

 

Blinken, jak prawdziwy magik dyplomacji, podpowiada, że po upadku Hamasu, Izrael powinien przekazać władzę nad Gazą Autonomii Palestyńskiej. Czy to nie piękne, jak amerykański sekretarz wie, co będzie najlepsze dla regionu?

 

Odpowiedź izraelskiego premiera była taka, jak gdyby poproszono go o wyłożenie planów na kolonizację Marsa. Powiedział stanowczo, że dopóki siedzi na krześle premiera, Autonomia Palestyńska, ta znakomita instytucja wspierająca terror i szkoląca młodzież w dziedzinie terroryzmu, nie dostanie okazji do rządzenia Gazą po likwidacji Hamasu.

 

Nie wspomniałem jeszcze, że Blinken, jak człowiek z odznaczeniem w dziedzinie prorokowania, zdaje się znać plany Hamasu i jego mocodawców w Teheranie. Prawdopodobnie wiedział, co czeka Izrael, nawet zanim Hamas ogłosił to publicznie. Blinken stwierdził także, że armia izraelska to takie cudo technologii, że może dostosować się do każdego kaprysu. (Czy ktokolwiek oczekuje od swojej armii takiego poziomu elastyczności?)

 

Nie omieszkano także zaznaczyć, że po wyczerpującym dniu, Blinken, zmęczony jak po setce maratonów, poleciał za ocean, a terroryści Hamasu zacierali ręce, przygotowując swoje rakiety.

 

Dalszy rozwój sytuacji? Nikt nie wie, ale to, co świat myśli o tym konflikcie, z pewnością zadecyduje o jego ostatecznym wyniku.

 

Na dzień 29 listopada w ONZ zaplanowano uroczystości z okazji Międzynarodowego Dnia Solidarności z Palestyńskim Narodem. Sekretarz Generalny tejże organizacji, António Manuel de Oliveira Guterres, przyrzekł niezłomne poparcie dla Palestyńczyków na drodze do pokoju, bezpieczeństwa, sprawiedliwości i godności.

 

Oczywiście, już dzień wcześniej, podczas skromniejszej uroczystości, Guterres z gracją stwierdził, że “Palestyńczycy przechodzą przez jeden z najmroczniejszych rozdziałów swojej historii”. Bez wątpienia wszyscy obecni mieli jednoznaczny pomysł, o czym mówił Sekretarz. Nikt nie myślał, że chodzi o działania Hamasu, gnębienie Palestyńczyków czy morderczą dyktaturę. Oczywiście nie.

 

Guterres wcześniej wielokrotnie podkreślał, że atak Hamasu 7 października wymaga potępienia, ale nic nie usprawiedliwia zbiorowej kary dla Palestyńczyków. W końcu, kto by nie zrozumiał, że to Hamas jest ofiarą.

 

W Polsce, gdy słyszymy o odpowiedzialności zbiorowej, to od razu myślimy o okupacji niemieckiej, łapankach, rozstrzeliwaniach i tym podobnych bajkach. Ale czyż nie cieszy nas, że obecny Sekretarz Generalny ONZ ma imię od portugalskiego rządcy, który z wirtuozerią w 1496 roku wydalił Żydów i muzułmanów z Portugalii? Prawdziwa gratka dla historii.

 

Oczywiście, imię Manuel, choć kojarzy się z przykrymi historiami dla Żydów, w Portugalii jest jak złoto. I kto mógłby kojarzyć je z odpowiedzialnością zbiorową? W końcu, zawsze lepiej zwracać uwagę na zamorskie podboje i największy rozkwit Portugalii pod rządami tego samego Manuela.

 

António Manuel de Oliveira pewnie nigdy by nie przypuszczał, że obcinanie głów niemowlętom to taka fajna forma kary zbiorowej, zgodna z duchem chrześcijaństwa i islamu. W końcu, to tradycja Portugalii, która jest absolutnie niezgodna z Karta ONZ, ale kto by się tym przejmował?

 

Idea kary zbiorowej dla dzisiejszych Europejczyków i Amerykanów to właśnie “solidarność z Palestyńczykami”. Oczywiście, nie tymi, którzy pragną pokoju z Izraelem, czy chcą wrócić do swoich domów, ani tymi, którzy mają dość rządów Hamasu czy Fatahu. Chodzi przecież o tych, którzy chcą kontynuować terroryzm i wychowywać swoje dzieci na przyszłych bohaterów wojennych.

 

Wojna przeciwko ludobójczej organizacji to według niektórych “kara zbiorowa”. Ale dla kogo? Dla tych, którzy popierają organizację mordującą w ich imieniu. Izrael, starając się ograniczyć ofiary cywilne, wydaje się jedynym złoczyńcą w tej historii. Antony Blinken i António Guterres wiedzą o tym doskonale. Ale przecież używanie takich pojęć ma swoje wyższe cele, prawda?